sobota, 12 września 2015

Rozdział I. Your eyes dilate.



the sounds of silence often soothe
shapes and colors shift with mood
pupils widen and change their hue



ILE OCZU MA OTCHŁAŃ, CZYLI MAŁY BREAKING NEWS DLA FANÓW “BOHATERA”


- Horror! Horror!* - zakrzyknął Kurtz, gdy go zapytano o ulubiony gatunek fantastyki (puszczam tu do was oko, drodzy znawcy prozy Josepha Conrada - nie bądźcie zawsze zbyt poważni). I rzeczywiście, coś jest w tym… zjawisku - bo chyba tak mogę nazwać horror, zjawiskiem właśnie - co przyciąga do niego wielu czytelników od dawna. Najbogatszym pisarzem świata jest King, który, choć zarzeka się, że nie pisze wyłącznie horrorów, niewątpliwie zasługuje na miano króla tego gatunku. Wątpię, żeby ktokolwiek śmiał z tym polemizować - to po prostu fakt. A pisarzowi pozostaje tylko przyjąć tę etykietkę i nosić ją z równą pokorą jak dwa miliardy dolarów na koncie.

Lubicie horrory, co? Te urocze (lub niekoniecznie) dreszczyki, niespokojne noce (pod kołdrą z latarką), obgryzione do krwi paznokcie podczas co dramatyczniejszych chwil akcji i nieskończone serie zawałów, gdy ktoś w oddali trzaśnie drzwiami. Te wspaniałe obrazy zjaw spod łóżka i krwiożerczych potworów z opuszczonych domów, duchów, zombie, wampirów i psychopatów, i tego wszystkiego, co siedzi w głowach ludzi, którzy to wymyślają. Te cudowne momenty, gdy tuż po przerażającej ucieczce, walce czy innym traumatycznym wydarzeniu możemy zwyczajnie wrócić do rzeczywistości i stwierdzić, jak rozkosznie monotonne i bezpieczne jest nasze życie.
To dlatego je kochacie, wiem. Dlatego kupujecie kolejny i dlatego kolejny raz połykacie strach z kolejnych i kolejnych stron. Dlatego, że wtedy możecie go zostawić za sobą - zamknąć własne lęki pod okładką i o nich zapomnieć.

Dość tych dygresji, bo BREAKING NEWS NIE MOŻE CZEKAĆ - wybaczcie, aż sam się podekscytowałem.
Och, ach.
Na rynku wydawniczym kilka lat temu pojawiło się nowe nazwisko, nazwisko, które co bystrzejsi już wtedy, na ślepo obstawiali jako zapowiadające się na jedno z wybitniejszych w książkowym świecie. I mogą teraz ze sporą satysfakcją stwierdzić, że się nie pomylili.
Nazwisko, o którym mowa - które właściwie nie jest nazwiskiem, a wyglądającym na dość przypadkowy pseudonimem - to oczywiście nie kto inny, jak H. E. Roe (powiedzcie, czyż to nie brzmi dziwnie?). Młody, jak można przypuszczać i piekielnie utalentowany - czego przypuszczać nie trzeba, bo to widać, że tak to ujmę, gołym okiem - twórca zadebiutował w 2008 roku powieścią “Łapacz koszmarów”, która w zaskakująco karkołomnym tempie wspięła się na wiele poważnych list bestsellerów. Pamiętając jednak o fakcie, że większość bestsellerów to tak naprawdę dzieła przeciętne - ba, nawet rażąco słabe, w tym momencie piję do najbardziej klasycznego przypadku ostatnich lat i wszyscy dobrze wiemy, jaką trylogię mam na myśli - osobiście poświęciłem się dla dobra mojej kochanej redakcji oraz dla rzetelności informacji, których wam udzielam - i zdobyłem na przeczytanie “Łapacza”. I, no cóż. H. E. Roe - przez fanów (a zwłaszcza fanki) nazywany Hero, Herosem, synem Kinga (choć domniemany ojciec mógłby stanowczo zaprotestować, bo synów już ma dwóch - i to obydwóch pisarzy) lub (fanfary) Władcą Demonów - ma w moim pokoju ołtarzyk. Wiecie, kwiaty, świece zapachowe, zdjęcie w różowych ramkach, te sprawy.
Oczywiście wychodzę z założenia, że moi kochani czytelnicy (powiało lizusostwem, tak) mają coś takiego jak poczucie humoru, ale przypuśćmy, że jednak znajdzie się chociaż jeden pozbawiony tego zmysłu. Ze względu na tego jednego dodam, że to poprzednie to był żart. Nie mam jego zdjęcia. Nikt nie ma, tak dla ścisłości. Jakimś cudem temu człowiekowi udało się napisać sześć książek, więcej: sześć BARDZO DOBRYCH książek (z fenomenalnym “Bezruchem” na czele), zdobyć całkiem niezłą popularność w oszałamiającej liczbie krajów i odnieść sukces, o jakim jego młodzi koledzy po fachu mogliby sobie pomarzyć - czyli, krótko mówiąc, udało mu się wspiąć na szczyt… i jednocześnie pozostać anonimowym. Bo czymże jest to przybrane nazwisko? Nie nakierowuje nas w żaden sposób na jego trop, choć - naprawdę - wciąż próbujemy rozwikłać jego tożsamość. Ale, no cóż. To trochę beznadziejna sprawa, godna Herkulesa Poirot albo przynajmniej panny Marple, a nie nas, skromnych dziennikarzy. Co o nim wiemy na podstawie jego powieści? Nic. Co wiemy od niego samego? Nic. A wydawnictwo Allen & Unwin - jedyne, które z autorem ma bezpośredni kontakt - uparcie nabiera wody w usta, milcząco przyzwalając na to, by twarz Herosa pozostała w bezpiecznym cieniu. Oczywiście, o wywiadach czy podpisywaniu książek nie ma z jego strony mowy, co - należy wspomnieć - odbiera mu szanse na całkiem spore zwiększenie zarobków. Ale ten najwyraźniej wcale się tym nie przejmuje. On po prostu pisze.
I swoim osobliwym stylem, który niektórzy próbują porównywać do Zafóna, ujmuje naprawdę tysiące osób na całym świecie - ba, mógłbym nawet zaryzykować miliony, ale wolę nie przegiąć w żadną stronę. A czym ujmuje? Trudno jednoznacznie określić. Coś oryginalnego jest w pewnej subtelnej, niemal delikatnej poetyckości jego opisów - przy jednoczesnym bezlitosnym okrucieństwie scen, które opisuje. Hero tworzy demony, a potem się nad nimi znęca - ale znęca tak pięknie, że nietrudno popaść w uwielbienie. Ja popadłem, reszta redakcji mi świadkiem.

Jak zwykle odszedłem od meritum… nie, ja nawet jeszcze do niego nie doszedłem. Daję sobie teraz mentalnego plaskacza i już mówię, z czym właściwie do was przychodzę. Z wielkich liter, gdyby komuś miało to umknąć w tym artykule, który przecież miał być krótki: NOWA POWIEŚĆ POWSTAJE! Tak, dobrze przeczytaliście. Po prawie rocznej przerwie Władca Demonów do nas wraca w pełnej okazałości… dobra, może trochę się rozpędzam. Ale to jest istota mojej przydługiej wypowiedzi. Prace nad kolejnym dziełem trwają w najlepsze, o czym pisarz łaskawie poinformował swoje otoczenie, a ono podzieliło się tym faktem z wydawnictwem.

Premiera powieści “Oczy otchłani” została zapowiedziana na wiosnę przyszłego roku.
Ja już umieram z niecierpliwości, a wy?
                                                                                                  N.H.


- Proszę przestać mi się wgapiać w gazetę.
Głos o srebrzystej barwie i delikatnie poirytowanym tonie posypał mu się nad uchem jak garść tłuczonego szkła, wpadł za kołnierz i wbił w kark.
Drgnął lekko - z zaskoczenia, nie ze strachu - i trochę za szybko podniósł głowę, tak, że jeszcze zdążył złowić spojrzenie pełne politowania. To było takie leniwie znudzone politowanie, przelewające się przez ciemne tęczówki tylko w takiej ilości, by nie zniszczyć makijażu. Miał awersję do takich spojrzeń. Wolałby już zwykłą złość, taką, którą potrafił rozbroić celnym uderzeniem uśmiechu. Ale przeciw takiej niechęci jak ta nie miał broni i to go zawsze wytrącało z równowagi.
A tę zbyt długo budował, by dawać jej się tak łatwo burzyć.
- Przepraszam - powiedział spokojnie, odsuwając się jeszcze o parę centymetrów, tak na wszelki wypadek. - Wciągnął mnie ten artykuł.
- Widzę. - Właścicielka gazety zwinęła ją ostentacyjnie i ścisnęła mocno w upierścienionych palcach, trochę jakby istniała opcja, że chłopak wydrze jej ten skarb z rąk i zwieje na najbliższym przystanku. - Nie uwierzy pan, ale to nie jedyny egzemplarz na świecie. Można sobie kupić. W kiosku.
- Naprawdę? - Poczuł drgnięcie w kąciku ust. - Niesamowite.
- Tak. - Odwróciła głowę i straciła zainteresowanie nim już na dobre. Nie żeby go to smuciło czy coś.
Gdyby potrzebował uwagi, zapewniłby ją sobie dawno. Wystarczyłoby przyjąć jedno z tych częstych zaproszeń, ubrać sensowny strój, posłuchać trochę głupiego pierdolenia, pouśmiechać się, podpisać podsunięte egzemplarze książek, dać się sfotografować. To przecież byłoby proste. Banalne.

Ale on nigdy nie lubił banalnych rzeczy.

Dotarł.
Przeciskając się między ludźmi i posyłając co jakiś czas szybkie przeprosiny komuś popchniętemu jego łokciem albo torbą, zdołał jakoś opuścić zatłoczone metro. Potem całą uwagę skupił na tym, żeby pójść we właściwą stronę i nie zgubić siebie albo swoich rzeczy na Baker Street, którą przemierzał przecież pierwszy raz w życiu. Ale już po kilkunastu krokach poczuł się trochę mniej zagubiony, więc wyluzował i pozwolił swoim oczom chłonąć obrazy dookoła, wpisywać je w pamięć i zostawiać na później. Często to robił, nawet bezwiednie - pożerał świat wzrokiem, wydzierał z niego najlepsze kęsy i brał ze sobą, upychając je w umysł. Potem zwykle wypadały podczas pisania - wysypywały się mu na ręce jak paprochy z wywróconej na lewą stronę torby i dawały zamieniać na zdania, akapity i rozdziały. Mózg pisarza musi być pojemny, żeby nie uronić tych drobiazgów - barwy światła, kształtu cienia, brzmienia głosów, tego, jakie w dotyku są przedmioty. Detale są na wagę złota.

Gdzieś tam, całkiem niedaleko, było muzeum Sherlocka Holmesa. A jemu świadomość, po jakiej ulicy idzie, sprawiała swoistą przyjemność, gdy mógł powiązać to miejsce ze sprawą, którą miał do załatwienia. Sprawa nie była ani zabawna, ani błaha. Prawdę mówiąc była śmiertelnie poważna i cholernie ważna. Ale fakt, że właśnie  t u  miał się spotkać z detektywem - może i żadnym tam Holmesem, ale przynajmniej człowiekiem kompetentnym i dobrym w swoim fachu - fakt ten nieco poprawiał mu humor. Lubił takie zbiegi - okoliczności, miejsc czy nazwisk. Były inspirujące.
Powrócił mimowolnie myślami do dziewczyny w metrze. Dziecko kwiat w wersji współczesnej - koszulka Nirvany, włosy do pasa, płócienna torba z jakimś promującym ekologiczne życie hasłem. Miała więcej pierścionków niż on tatuaży, czytała dział kulturalny w średnio popularnym czasopiśmie i trochę mu wyglądała na taką, co to bardziej przejmuje się losem zagrożonego wyginięciem pływacza (Eschrichtius robustus) z zachodniej części Atlantyku niż własnym bliźnim gatunku Homo sapiens - skądinąd niezagrożonego, ale to nie ma nic do rzeczy.
Uśmiechnął się na wspomnienie lekceważenia na jej twarzy - ładnej twarzy, która mogłaby być taka sympatyczna przy odrobinie chęci.
Skłamał. Artykuł wcale go nie wciągnął, właściwie to tylko przeleciał przez niego pobieżnie wzrokiem, wyłapując najistotniejsze sformułowania. Ale mógł się założyć - no, może nie o głowę, ale o sporą garść włosów - że zaraz po powrocie znajdzie stronę z takiego samego czasopisma na swojej lodówce, gdzie ręka Nialla przypięła ją z pewnością za pomocą magnesów i kolorowym flamastrem obrysowała tekst wianuszkiem wykrzykników. Zawsze to robił z każdym swoim artykułem, no, chyba że akurat miał fazę na obklejanie metalowych drzwi rysunkami (które były tak samo koślawe od przedszkola) i nie było gdzie wcisnąć kolejnej kartki. Wówczas znajdował dla gazetowej stronicy inne kreatywne miejsce - na przykład w pudełku płatków albo na telewizorze. Byle nikt nie przeoczył jego najnowszego dzieła, napchanego mniej lub bardziej wyrafinowanymi żartami, za które niektórzy czytelnicy go uwielbiali, a inni uważali za człowieka, który, jak to się mówi, nie ma wszystkich w domu (co, szczerze mówiąc, było prawdą - i to nie tylko w przenośni). Od zawsze dzielili się na te dwa skrajne obozy, jakby nie mogli stanąć gdzieś pośrodku.
Pierwszych Niall nazywał swoimi słoneczkami (inne słodkie epitety też się zdarzały), drugich zdawał się nie zauważać. Jego spojrzenie z reguły zawężało się do tych części świata, które chciał widzieć. Nie tylko tych jasnych, skądże. Ale tych, z których mógł wyciągnąć cokolwiek kreatywnego. Pozostałe, nieproduktywne, jak niechęć skierowaną ku niemu - świadomie czy nieświadomie wyrzucał z głowy. I trzeba przyznać, że to podejście bardzo ułatwiało mu życie.

Może z tą od pierścionków i lekceważących oczu też tak było. Może za bardzo skupiała się na tym, jak ograniczony, nieczuły, ślepy na sztukę i problemy wielorybów jest świat, by wziąć pod uwagę ewentualność, że patrzy na kogoś, o kim czyta.
Czyż to nie było piękne i idiotyczne zarazem, ta przewaga, jaką miał? Ta siła, ta kompletnie bezużyteczna siła - ta możliwość powiedzenia jej w śliczną twarz: Wybacz, lubię czytać o sobie, bo jestem Władcą Demonów… i ta pewność, że wyśmiałaby go - tak samo jak każdy absolutnie człowiek na Ziemi, wyłączając jedynie Nialla i paru zaufanych ludzi od Allena & Unwina.
I kto tu był ograniczony?
Zupełnie, jakby autor horrorów musiał wyglądać jak jakieś monstrum. Mieć koniecznie zakrzywiony nos i posępny uśmiech, cylinder, którym zahaczałby o drzwi przy wchodzeniu, pelerynę Batmana i oczy… O, jakie oczy powinien mieć? Może takie jak Woland, jedno czarne i puste, drugie z błyskiem złotej iskierki - oczy, których spojrzenie byłoby obietnicą piekła i raju jednocześnie.
Coś w tym rodzaju.
Bo, naturalnie, zwykłe zielone - zbyt spokojne, zbyt poważne i za mało diabelskie - z miejsca skreślają człowieka, a kolorowa koszula to już w ogóle zbrodnia. Nie można pisać HORRORÓW w KOLOROWEJ koszuli. To prawie nieprzyzwoite.

- Why’s it have to be this way, be this way? - zanucił upiorny głos Layne'a Staleya z kieszeni jakiegoś nastolatka, wychodzącego z London Beatles Store. Dobre pytanie, Staley. Dlaczego? Przez jakieś pokręcone stereotypy? Kto w ogóle tworzy stereotypy na temat pisarzy?
Harry zorientował się, że musi tylko przejść na drugą stronę i znajdzie się praktycznie u celu. Maleńka herbaciarnia ze zniszczonym szyldem wykwitła przed jego oczami, upchana po brzegi ludźmi. No cóż, godzina była popołudniowa, a - jeśli wierzyć zapewnieniom Zayna - herbatę serwowali tam całkiem znośną. Nie lubił tłumów, ale podobno w tłoku trudniej być podsłuchanym - to usłyszał zaraz po argumencie z herbatą, gdy umawiali się na to spotkanie. Za bardzo mu na tym zależało, zbyt wielkie nadzieje w tym pokładał, by upierać się przy innej opcji. A herbaciarnia nie była złym miejscem; nawet wydawała się całkiem sympatyczna z tymi małymi stolikami, z sufitem obwieszonym papierowymi lampionami w różnych odcieniach żółci i czerwieni, z huczącym morzem rozmów, ze słodkim, lepkim zapachem w powietrzu - przypominała trochę słoik pełen grzechoczących cukierków.
Przebiegł wzrokiem po głowach - nachylonych ku sobie, poopieranych na dłoniach i schowanych za arkusze gazet, tonących w zamyśleniu i rozgadanych, jasnych, ciemnych, łysych, męskich, damskich, odkrytych i przykrytych - aż wyłowił jedną, ściśle określoną. Tkwiła samotnie pod jednym z wielkich okien, przez które przeświecało zakurzone światło i zawisało nad ciemną sylwetką jak reflektor teatralny.
Po raz kolejny rozpoczął żmudną wędrówkę między ludźmi, tym razem jednak nie tracąc czasu na przepraszanie i spoglądanie na boki. Spojrzenie zawiesił na szkarłatnej róży na kapeluszu i nie oderwał go ani na moment, dopóki nie dotarł do kanciastego krzesła, które chwilowo zajmowała skórzana aktówka. Położył dłonie na oparciu i po prostu stanął w milczeniu.
Leciutko przechylony w lewo (tak w stylu Humphreya Bogarta) kapelusz nieznacznie ocieniał mu twarz - świetny efekt, pewnie zamierzony - chowając w trójkąt cienia czoło i jedno oko. Drugie, zmrużone, patrzyło w przestrzeń - dopiero po chwili bardzo wolno jego spojrzenie się wyostrzyło, napełniło treścią i kolorem, który błysnął pod wywiniętymi rzęsami jak ciemna żywica na świeżym nacięciu w korze. Jedna z rąk zsunęła się z filiżanki, którą do tej pory oplatała palcami tak delikatnie, jakby mocniejszy chwyt mógł się zagłębić w kremowej porcelanie i zostawić na niej ślady. Mężczyzna sięgnął do aktówki i równie ostrożnym gestem zdjął ją z krzesła, niedbałym skinięciem oferując mu miejsce.
Ta tkliwość do przedmiotów była w jakiś dziwny sposób niepokojąca.
- Wybacz, że nic dla ciebie nie zamówiłem. - Jego dłoń wróciła do obejmowania naczynia, podczas gdy druga rozsunęła zamek teczki i czegoś w niej po omacku, bez pośpiechu szukała. - Bałem się, że wystygnie.
- Nie szkodzi. I tak nie mam nastroju. - Oparł torbę o kolano, a łokcie o stolik; siedząc wygodniej mu się obserwowało twarz rozmówcy, ale to wcale nie ułatwiało odczytania z niej czegokolwiek poza tym, co Zayn chciał, by było odczytane. Nieodgadniony wyraz rozlewał się po jego rysach jak gęsty woal, odsłaniający tylko czasem jakieś uczucie, jasne i wyraźne, rzucone od niechcenia na scenę - Bóg jeden wie, ile prawdy - i czy w ogóle - było w tych przebłyskach. W tej chwili na wierzch wypłynęło rozbawienie, podparte przelotnym błyskiem w oczach i równie szybkim śmiechem, który poruszył cieniem na jego twarzy i zakołysał różą. Wielki purpurowy pąk o ledwie rozchylonych płatkach został elegancko przypięty do satynowej wstążki otaczającej główkę kapelusza i tkwił tam, wtulony czerwienią w czerń.
O ile kawiarnia była warunkiem Malika, o tyle róży zażądał Harry.
Taki układ.
- Nie masz nastroju na herbatę - powtórzył, gdy uznał, że czas uśmiechu dobiegł końca i znów naciągnął tę kotarę tajemniczości na twarz. - Nietypowe stwierdzenie jak na Anglika, panie Styles.
- Będziemy rozmawiać o herbacie? - upewnił się tak uprzejmie, jak tylko potrafił, by nie być niegrzecznym, nie zgubić całkiem ironii tego zdania i nie ujawnić swojego napięcia. Nie był dobry w takie słowne sztuczki i nie do końca mu się udało. Znaczy… był mistrzem słów. Ale pisanych. Z mówieniem było troszkę ciężej.
Dlatego kolejny uśmiech rozmówcy wcale go nie zdziwił.
- To od ciebie zależy, o czym będziemy mówić. Twój czas, twoje pieniądze, twój wybór. - Wyjął kieszonkowy zegarek - do cholery, ten facet w dwudziestym pierwszym wieku miał zegarek z dewizką. Złoty i rzeźbiony tak misternie, że prawdopodobnie kosztował fortunę.
Należało odebrać to jako dobry znak. Skoro mógł sobie pozwolić na takie rzeczy, to znaczyło też, że ludzie musieli mu nieźle płacić za usługi, jakie świadczył. A to z kolei świadczyło o tym, że nie był kompletnym amatorem.
Dowiódł zresztą tego osiem lat temu. Choć teraz Harry niewielu rzeczy żałował bardziej niż tego, że wtedy poprosił go o pomoc.
- Więc… wolałbym porozmawiać na temat. - Postawił wyraźną kropkę, a jednak Zayn uniósł brwi, jakby oczekiwał dalszego ciągu. - Nie pytaj: jaki temat. Zasadniczy.
- Czyli…
- Jest tylko jeden. Dobrze wiesz.
- Czyli… - kontynuował spokojnie, reagując na rosnące zdenerwowanie Harry'ego trzecim, jeszcze bardziej oszczędnym uśmieszkiem. - …czyli możesz już zadawać pytania.
- A to nie ty powinieneś pytać?
- Kolejność nie ma tu żadnego znaczenia - poinformował charakterystycznym dla siebie nieco sennym tonem, tonem nudzisz mnie, słyszysz?. Ale jego ciemne palce już trzymały jakiś notes i kreśliły między liniami szlaczek drobnych liter. Znieruchomiały, gdy zapadło milczenie. - No? Masz jakieś pytania?
- Właściwie to… - Nie odrywając czujnego spojrzenia od mężczyzny, odnalazł w torbie portfel i go otworzył. - Właściwie to tak.
- Więc?
- Powiedz mi… - Z pewnym trudem wysunął spomiędzy wszystkich szpargałów, paragonów, wizytówek i kart skrawek dawnego życia. - Czy łatwiej jest odtworzyć obecny wygląd osoby - no wiesz, do poszukiwań - ze starszego, ale w miarę wyraźnego zdjęcia? Czy z nowszego, ale amatorskiego i słabej jakości? Albo z obu? To się w ogóle da zrobić?
- Dużo rzeczy się da, jeśli się trochę pokombinuje. - Zayn odłożył notes i spojrzał na niego uważnie, splatając dłonie przed sobą. - Im więcej zdjęć, tym generalnie łatwiej odtworzyć obraz osoby. Ale wiadomo, że im bardziej aktualne, tym…
- Aktualnego nie mam. - Spojrzał na prostokącik papieru - szczerze mówiąc, też nie było zbyt wyraźne, pogniecione, trzymane tyle razy i tyle razy oglądane, opalcowane. Ciężko się było domyślić, że zostało wydrukowane na lśniącym papierze. - Gdybym miał aktualne… - urwał na moment, zasępił się.
Wtedy nie musiałbym szukać.


a child sings an unclaimed tune
innocence spins cold cocoon
grow to see the pain too soon

why’s it have to be this way
be this way


23 sierpnia 1998

Wyglądam jak gówno.
Małe, szpiczaste gówno z uciekającym wzrokiem, nosem świecącym się jak psu nie powiem co i grzywką, która się kompletnie nie układa. Nie jest źle. Jest koszmarnie. Jak w horrorze. Uwaga, przed państwem najnowsza produkcja kina grozy: (dam dam, dam dam, dam dam, muzyka jak ze “Szczęk”) uwaga, uwaga, widownia wstrzymuje oddechy… Jest! Zdjęcie legitymacyjne pana Tomlinsona! Tylko dla widzów o mocnych nerwach! No, ostrzegałem. Dzieci zasłaniają oczy, dorośli rzygają, Harry Styles zwija się ze śmiechu na podłodze.
Żałosne.
Mam ochotę zasmarować je czarnym markerem. Albo spuścić w kiblu. Ewentualnie wrzucić Niallowi do owsianki. Nie jest dużo smaczniejsza od papieru na mleku, a on łyka takie kęsy, że nie zauważyłby różnicy. Wcale nie potrzebuję iść do tej szkoły. Jak dla mnie mogę zostać w domu na następny rok. I do końca życia.
Harry się prawie dusi, mały sukinsyn. Oczywiście sam wyszedł równie zajebiście jak zawsze, chociaż widział moje miny zza pleców fotografa.
Nienawidzę fotogenicznych ludzi.


- Wiem, że wyglądam jak gówno - oznajmia gniewnie i gromi go wzrokiem, rozciągniętego beztrosko na matowych i wytartych do szarości deskach podłogi - on, dla kontrastu, siedzący jak człowiek na krześle i patrzący na tego idiotę z góry. A co. Ktoś musi być tym dojrzałym, nawet jeśli teoretycznie jest młodszy od Harry'ego - o te dziesięć czy ile tam miesięcy. Wiek to tylko liczba, nie? - Nie musisz dodatkowo mnie dobijać.
A jemu zaczynają już lecieć łzy, które ściera nieuważnie z zaczerwienionych oczu. I dalej się turla jak nienormalny. No boki zrywać.
- Co cię tak bawi, debilu? - Zsuwa zdjęcie ze stołu, bierze je w dwa palce jak coś obrzydliwego i wpycha w najbardziej przepełnioną szufladę swojego biurka, gdzie papierowy prostokącik błyskawicznie pogrąża się w śmieciach, pobazgranych szczątkach zeszytów, jasnych strużynach z ołówka i podziurawionych kapslach z oranżady.
- Nie wyglądasz… jak gówno - udaje się wreszcie wykrztusić Harry'emu przez śmiech. Siada na podłodze i patrzy na niego przez chwilę, przekrzywiając głowę. - Wyglądasz jak jeż. Jak mały, wkurzony jeżyk. - Wstrząsa nim kolejny wybuch, tak jakby to w ogóle było zabawne.
- Spadaj! - Kopie go prawie machinalnie i natychmiast ma tego pożałować. Harry na ogół nie grzeszy oszałamiającym refleksem, ale tym razem jakoś nadspodziewanie zręcznie udaje mu się pociągnąć go za nogawkę i sprawić, że wykłada się jak długi obok niego. - Ej - mówi bez tchu, zastygając na chwilę w bezruchu. - Chyba złamałem kręgosłup czy coś.
- Serio? - To naiwne dziecko momentalnie nachyla się ku niemu z zaniepokojoną miną.
- Nie. - Szybko wczepia się w jego koszulkę i bez trudu wdrapuje się mu na brzuch, korzystając z okazji. - Głąbie.
- To nie fair mnie straszyć.
- To nie fair mnie przewracać.
- Sam zacząłeś!
- I co?
Szarpią się i tarzają w najlepsze, a żaden nie umie zatriumfować - Harry jest trochę silniejszy, za to Louis nadrabia zwinnością. Nim opadają z sił, kątem oka dostrzega Nialla, który siedzi po turecku na łóżku jak blond Budda, idealnie nieruchomy z wyjątkiem oczu - biegających ciekawie po kłębiącym się na podłodze chaosie ich rąk, nóg, kolorowych ubrań, trampek, skarpetek i włosów. Wygląda na wciągniętego bójką, buzię ma elegancko rozdziawioną i w zasadzie brakuje mu tylko popcornu.
- Zaraz połkniesz muchę, blondie - wyrywa mu się kąśliwie, nim haniebnie przegrywa walkę, przygwożdżony do ziemi kolanem i przytrzymany za nadgarstki. - Uch, dobra, dobra, poddaję się. Złaź ze mnie.
- Jej! - wydaje piskliwy okrzyk, nim wstaje i, szlachetnie jak cholera, podaje mu rękę. - Co wygrałem?
- Moje zdjęcie. - Honorowo jak cholera ją ignoruje i wstaje sam. - Zaraz ci zapakuję.
- Przyda mi się na biologię. - Schyla głowę i unika ciosu - pięść prześlizguje się mu po włosach i trafia w próżnię. - Spokojnie, wystarczy tych czułości - mówi miękko i takim samym gestem wyciąga rękę do jego grzywki, napotykając identyczny unik. - Jeżyku.
- Jesteście taaaacy uroczy - oznajmia nagle Niall.
Jak na komendę na niego patrzą.
- My? - pytają unisono.
- Jak lustrzane odbicia - śmieje się.
Odwracają się do siebie - równocześnie - i jednakowo się krzywią.
- W życiu - mówią zgodnie, wzmagając jego chichot. - Wydaje ci się.

______________________________________________________

* Przedśmiertny okrzyk Kurtza z "Jądra ciemności" Conrada z reguły jest tłumaczony jako Zgroza! Zgroza! lub Ohyda! Ohyda!, jednak w oryginale ("Heart of Darkness") brzmi on rzeczywiście The horror! The horror!
Taki tam żarcik słowny, który śmieszy tylko mnie i Nialla.

Istotna informacja dla ludzi, którzy lubią przeliczać różne rzeczy: nie chcę wybiegać z akcją w przyszłość, a wiek bohaterów gra dość istotną rolę, dlatego na potrzeby tego opowiadania Harry, Louis i Niall urodzili się w 1987 roku.

(bo czymże byłyby jeżyki bez żab)

1 komentarz:

  1. Cześć :-)
    Rozdział pierwszy - wciąga i uważam, że jest bardzo, bardzo dobry.
    Szczególnie ten początek mi się jakoś tak spodobał. Może dlatego, że sama lubię horrory. Możliwe, że właśnie to jest powodem.
    Mam nadzieję, że całe opowiadanie będzie tak intrygujące jak ten rozdział. Życzę weny :-*

    OdpowiedzUsuń

Za każdym razem, gdy czytasz i nie komentujesz, gdzieś na świecie umiera jednorożec.
Chroń jednorożce, dokarmiaj ego autora, dziel się opinią!