reaching
searching
for
something
untouched
hearing
voices
of
the
never-fading
calling
searching
for
something
untouched
hearing
voices
of
the
never-fading
calling
Krew, gdy zasycha, zdaje się jeszcze cięższa.
Otarcie świeżej zakrawa niemalże o czułość; jest delikatnym zaprzeczeniem, że ranę zadała ta sama ręka. Jest jak nieme przeprosiny, jak zapewnienie: nie chciałem, jak wyrzut sumienia, którego nie da się wyrazić słowami.
Zaschnięta krew jest jak niedbałość, jak lekceważenie.
Jak brak uwagi.
Otarcie świeżej zakrawa niemalże o czułość; jest delikatnym zaprzeczeniem, że ranę zadała ta sama ręka. Jest jak nieme przeprosiny, jak zapewnienie: nie chciałem, jak wyrzut sumienia, którego nie da się wyrazić słowami.
Zaschnięta krew jest jak niedbałość, jak lekceważenie.
Jak brak uwagi.
Dotyka językiem dolnej wargi, zwilża ją tak długo, aż ciężki, suchy i szorstki skrzep znów jest świeży - stacza się powoli w otwarte usta i wypala w nich słodki, metaliczno-znienawidzony smak. Pozwala, by ta trucizna utonęła w jego gardle, zalała żal - ten, który nigdy nie zasycha i nigdy się nie goi.
A potem unosi rękę i zatrzymuje dwa palce na wilgotnym śladzie między kącikiem ust a wybrzuszeniem na ich środku. Trochę puchnie. Nie jest aż tak źle.
Zawsze mogło być gorzej, te cztery słowa ma zakodowane w mózgu. Zawsze mogło być gorzej. Po prostu gorzej.
A potem unosi rękę i zatrzymuje dwa palce na wilgotnym śladzie między kącikiem ust a wybrzuszeniem na ich środku. Trochę puchnie. Nie jest aż tak źle.
Zawsze mogło być gorzej, te cztery słowa ma zakodowane w mózgu. Zawsze mogło być gorzej. Po prostu gorzej.
Otwiera oczy, z trudem zmuszając ołowiane powieki do uniesienia się i pozostania choć przez chwilę w tym stanie. Czeka na piękny moment - ten, który następuje po każdej złej nocy. Zawsze czeka, choć to cholernie głupie, dobre może dla romantyków, a on się za takiego przecież nie uważa.
Ale jedną z nielicznych chwil, na które naprawdę warto czekać, jest właśnie ta, szara jeszcze i senna, gdy zaczyna wypełniać się światłem.
Ale jedną z nielicznych chwil, na które naprawdę warto czekać, jest właśnie ta, szara jeszcze i senna, gdy zaczyna wypełniać się światłem.
Wschodzące słońce ma kolor dobrze natlenionej krwi, gdy tak rozchlapuje się w smugach na białej ścianie naprzeciwko okna i tworzy jedyny w swoim rodzaju obraz. Każdy sprzęt, każdy mebel daje się powlec płachtą promieni i zastygnąć w niej na tak długo, aż powędruje wyżej i przemieni się z czerwieni w złoto.
Nim świt przepoczwarzy się do końca w poranek, nim do końca rozwinie zaczątki skrzydeł - na oczy chłopaka pada cień. Długi, ciemny, pająkowaty cień sylwetki o zawieszonych luźno po obu stronach rękach.
Bezbronnych rękach, które przecież za nic nie zrobiłyby mu krzywdy.
Nim świt przepoczwarzy się do końca w poranek, nim do końca rozwinie zaczątki skrzydeł - na oczy chłopaka pada cień. Długi, ciemny, pająkowaty cień sylwetki o zawieszonych luźno po obu stronach rękach.
Bezbronnych rękach, które przecież za nic nie zrobiłyby mu krzywdy.
Z powrotem zamyka oczy i o tym, że mężczyzna przykucnął, dowiaduje się już z dźwięków - trzasku w kolanach, lekkiego jęku (młodość już nie ta, Terry), wolnego oddechu; z uczucia, że coś powoli zaciska się w jego żołądku i z palącego bólu w gardle, gdy dociera do niego ta fala pomieszanego ciepła, dobrych perfum o świetnie wyważonych zapachach i drogiej nikotyny.
Przez trzy sekundy nie dzieje się nic.
Potem czuje dłonie - duże, gładkie, ciepłe - pełznące od jego podbródka, po policzkach, delikatnie dotykające powiek - jakby wędrujące od ujścia wyschłych łez aż do ich źródeł.
Chwilę tak trwają, zakrywając mu prawie całą twarz w tym dziwnym geście - a potem się cofają. Jedna wślizguje pod jego brodę, druga z wahaniem spoczywa na ustach.
Ledwo ich dotyka, ale i tak to boli. To taki śmieszny, śmieszny ból - tak zabawnie mały po tej nocy, tak irytująco słaby jak przejechanie czubkiem szpilki po skórze w porównaniu ze złamaniem kości.
- Nie chciałem - mówi głos, łagodny głos, który go pożera i za chwilę wypluwa z powrotem. Głos jak otchłań bez dna. - Przepraszam.
Przepraszam.
Prze pra szam.
P r z e p r a s z a m.
Przepraszam.
Bawi się tym słowem w głowie, podrzuca je jak żongler płonącą obręcz, zafascynowany jej lotem; rozdziera na cząstki, obraca na języku każdą literę, zdejmuje nacisk z sylab, miesza je ze sobą.
Przez trzy sekundy nie dzieje się nic.
Potem czuje dłonie - duże, gładkie, ciepłe - pełznące od jego podbródka, po policzkach, delikatnie dotykające powiek - jakby wędrujące od ujścia wyschłych łez aż do ich źródeł.
Chwilę tak trwają, zakrywając mu prawie całą twarz w tym dziwnym geście - a potem się cofają. Jedna wślizguje pod jego brodę, druga z wahaniem spoczywa na ustach.
Ledwo ich dotyka, ale i tak to boli. To taki śmieszny, śmieszny ból - tak zabawnie mały po tej nocy, tak irytująco słaby jak przejechanie czubkiem szpilki po skórze w porównaniu ze złamaniem kości.
- Nie chciałem - mówi głos, łagodny głos, który go pożera i za chwilę wypluwa z powrotem. Głos jak otchłań bez dna. - Przepraszam.
Przepraszam.
Prze pra szam.
P r z e p r a s z a m.
Przepraszam.
Bawi się tym słowem w głowie, podrzuca je jak żongler płonącą obręcz, zafascynowany jej lotem; rozdziera na cząstki, obraca na języku każdą literę, zdejmuje nacisk z sylab, miesza je ze sobą.
Przepraszam.
Lubi oglądać wschodzące słońce z jednej konkretnej przyczyny - bo widzi jego cierpienie. Widzi, jak kula ognia usiłuje się wznieść, ciężko, niezdarnie, brocząc krwią z wysiłku - ale wreszcie wstaje.
Każdego poranka.
Każdego pieprzonego cholernego strasznego poranka.
Zawsze wstaje i świeci dalej.
I jest obietnicą o wiele trwalszą niż słowa Terry'ego, które są łagodne i spokojne, ostre i wyraźne, zrozumiałe, proste i głębokie - jak otchłań, otchłań, w której nie czai się żaden potwór.
Nic się w nich nie czai. Są cholernie puste.
Każdego poranka.
Każdego pieprzonego cholernego strasznego poranka.
Zawsze wstaje i świeci dalej.
I jest obietnicą o wiele trwalszą niż słowa Terry'ego, które są łagodne i spokojne, ostre i wyraźne, zrozumiałe, proste i głębokie - jak otchłań, otchłań, w której nie czai się żaden potwór.
Nic się w nich nie czai. Są cholernie puste.
________________________________________________________
Piosenka: Nightwish - Amaranth
(bo jej tekst był jedną z największych inspiracji do wątku Lou)
(bo jej tekst był jedną z największych inspiracji do wątku Lou)
Ślicznie.
OdpowiedzUsuńJak zawsze. Jak zwykle. Nie mogło być inaczej.
Obłędnie, chociaż to tylko prolog i jest taki krótki, ale tyle w nim...
Tyle w nim wszystkiego.
I tajemniczości, i bólu, i może nawet jakiejś nadziei.
Dobrze, że w końcu wróciłaś.
Cieszę się strasznie.
Bardzo.
Ściskam Cię mocno i życzę weny :)
Cześć, czytałam już Twoje inne opowiadania kilka razy ale bardzo rzadko albo nawet nigdy ich nie komentowałam. Każde opowiadanie, każde zdanie w opowiadaniu jest idealnie dopasowane zupełnie jak puzzle. Widzę, że zaczynasz nową historię i mam nadzieję, że będzie równie dobra jak prolog.
OdpowiedzUsuńŻyczę weny :-)