sobota, 28 listopada 2015

Rozdział III. Burdens on your mind.



say your peace
for I'll be on my way
one last look
nothing left to say

as I turn my back
to walk away
I shall forgive
but I won't forget that day


Czasem coś przychodziło bez ostrzeżenia.
Jakiś drobiazg, detalik pozbawiony znaczenia. Pozostawiony gdzieś przedmiot, przypadkowo napotkany człowiek. Fragment książki, wers piosenki, wyrwane z kontekstu zdanie na ulicy, nalepka na szybie. Było jak pierwsza literka wklepana w Google, ujawniająca szereg kolejnych haseł. Od tego jednego olśnienia zaczynała się tkać historia, czepiając się luźnych skojarzeń, pnąc po kolejnych pomysłach, wybiegając coraz dalej, sięgając wyżej, zagarniając więcej. I nagle zaczynała brzmieć sensownie, nawet jeśli impuls sensu nie miał.
Jednak na samej wyobraźni się daleko nie zajedzie. Czymś trzeba podkarmić te detale, by zaczęły rosnąć. Jakąś wiedzą, czymś prawdziwym.
Nawet jeśli się pisze fantastykę, bez prawdy ani rusz.

Neonowy napis "APTEKA" w swoich dobrych czasach raził jaskrawą czerwienią i bardzo rzucał się w oczy. Ale zepsuł się wieki temu i nie przyciągał już ani wzroku, ani nowych klientów. Na szczęście starych było wystarczająco dużo, by interes jakoś się trzymał.
W środku, przed wyciętym w szybie osłaniającej leki otworem stała jakaś niezdecydowana kobiecina, a młoda aptekarka po drugiej stronie usilnie przekonywała ją, że palenie to straszny nałóg i że nic tak nie pomoże w zerwaniu z nim jak te oto magiczne tabletki. Harry pośmiał się w duchu z tych wysiłków - nie no, słowa brzmiały rozsądnie i to wcale nie byłoby zabawne... gdyby nie wiedział, że wypukłość w kieszeni białego kitelka farmaceutki to paczka niebieskich L&M.
Kobitka wreszcie dała się przekonać i zakupiła opakowanie Tabexu, a on zbliżył się do okienka i nachylił ku niemu. Przenikliwe oczy zmierzyły go badawczo.
- Tylko nie Zoloft - powiedziała niechętnie, zanim zdążył się odezwać. - To, że jeszcze nie pojawiły się najgorsze skutki uboczne stosowania sertraliny, to nie znaczy, że się nie pojawią.
- Nie biorę już tego - poinformował ją, częstując się cukierkiem z miseczki na ladzie. I zaraz się skrzywił, gdy poczuł na języku jego smak. - Ohyda. Nie przyciągniesz tym ludzi.
- Strychnina jest gorzka, nie oczekuj cudów. - Wzruszyła ramionami. - Co ci podać?
- Może... jakieś antidotum? Czy coś? - Obejrzał papierek. Anyż. Działa wykrztuśnie. Zapomniano jedynie dodać drobnym druczkiem, że smakuje jak trutka na szczury.
- Serio, nie mam całego dnia.
- A ja właśnie w sprawach prywatnych. - Zgarbił się bardziej, żeby znaleźć się na poziomie pięciu stóp i złapać jej spojrzenie. - Miałabyś dla mnie chwilę, Pi?
- Hmmm. - Zdjęła okulary i złożyła je w dłoni. To były zerówki, bez których widziała równie dobrze jak w nich. Ale przecież nie dla celów korekcyjnych je nosiła.
Był taki dowcip: po co Chuck Norris zakłada ciemne okulary? Żeby ochronić słońce przed swoim wzrokiem. Z Pi było podobnie. Szkła stanowiły pewną przeszkodę dla jej wzroku bazyliszka i sprawiały, że klienci trochę mniej się jej bali. Nie żeby za tymi chmurnymi oczami kryło się cokolwiek groźnego. Była całkiem nieszkodliwa, nawet jeśli jej znajomość trucizn mogła się wydawać przynajmniej odrobinę niepokojąca.
- Właściwie tak - odezwała się po paru sekundach wpatrywania się w monitor komputera. - Mogę zrobić sobie przerwę jak każdy uczciwie pracujący człowiek, który haruje na swoje pieniądze, zamiast robić całymi dniami Bóg wie co.
- Pijesz do mnie?
- Między innymi. - Sięgnęła do bloczka z logo Amgen i nakreśliła parę słów na błękitnej karteczce, którą niedbale wsunęła za szybę. Odwróciła się i poszła na zaplecze bez słowa. Wyszedł głównym wejściem, okrążył budynek i zgodnie z przewidywaniami zobaczył ją przy tylnych drzwiach. Usiadła na schodku i sięgnęła do kieszeni, by po chwili otoczyć się kłębami dymu i całą gamą trujących substancji, przed którymi ostrzegała ledwie pięć minut wcześniej.
- Czy to nie jest niekonsekwencja? - spytał z uśmiechem, przystając obok niej.
- Nie, to tylko dowód, że reklama kłamie. Niekonsekwencją byłoby, gdybym sama brała te tabletki, nie? - Odsunęła od ust rękę z papierosem. - Nieskuteczne, nawiasem mówiąc.
- Skąd wiesz, że nieskuteczne?
- Nie powiem - odpowiedziała bez uśmiechu. - Tajemnica zawodowa.
- To, że tobie nie pomogły, to nie znaczy jeszcze, że...
- Zamknij się.

Pi była mała jak przecinek, miała asymetryczne brwi i bardzo czarne poczucie humoru. Okrągłe policzki i dziecinna sylwetka nadawały jej niejasne podobieństwo do czerwonej krwinki z "Było sobie życie", mimo że brakowało jej zarówno rumieńców, jak i radosnego usposobienia. No i baniek tlenu na plecach, gdyby być bardzo drobiazgowym.
Kiedyś chciała zostać patomorfologiem. Co ją pociągało w sekcjach zwłok, trudno zgadnąć, ale znając jej upór - dałaby radę spełnić to marzenie. Gdyby nie ojciec - pan aptekarz z dziada pradziada, który uczył dzieci tablicy Mendelejewa wcześniej niż alfabetu i przewidywał w dalekosiężnych planach, że córka przejmie po nim farmaceutyczny interes. A że ona wolałaby grzebanie w martwych ciałach? Po moim trupie, powiedział jej. Żartowniś.
A potem naprawdę umarł.
Oczywiście Pi porzuciła wtedy swoje ambicje i poszła na studia zgodne z narzuconym jej kierunkiem. Skończyła tę farmację i zagarnęła aptekę w całkiem przedsiębiorcze łapki. I do tej pory odgrywała rolę grzecznej i spokojnej istoty w bieli, której życiowym powołaniem jest rozszyfrowywanie bazgrołów lekarzy i znajdowanie tańszych wymienników dla zagranicznych leków. Tylko w jej oczach wciąż tkwiła ta ponura iskra, prawdopodobnie świadcząca o niespełnionym pragnieniu zanurzenia ręki w ludzkich wnętrznościach.
Ile ludzi, tyle marzeń.

- Mogę mieć pytanie? - Przysiadł na brzegu stojaka na rowery.
Pokręciła głową.
- Nie. Nie podobasz mi się.
- A czego mi niby brakuje?
- Łysiny. - Z kamienną twarzą wydmuchnęła zgrabne kółeczko dymu i obserwowała, jak rozmywa się w powietrzu. - Lecę tylko na facetów po czterdziestce.
- Daj mi trochę czasu, to spełnię i ten warunek.
- Nie wyłysiejesz.
- A może akurat?
- Nie, ty jesteś raczej z tych dziwnych, co tylko siwieją i nie tracą ani włosa - oceniła krótko, patrząc w niebo. - Coś w stylu Kirka Hammetta.
- Tak serio to miałem cię zapytać o co innego.
- Myślisz, że o tym nie wiem? - Spojrzała znów na niego i jej oczy wygięły się w dwa czarne, nierówne półksiężyce. - Świat by się skończył, gdybyś zaprosił mnie na randkę.
- Przykro ci z tego powodu?
- Hmmm. - Postukała palcem wskazującym w filtr i spopielona część papierosa sfrunęła na beton, zlewając się z nim barwą. - Jeśli ta odpowiedź ma podbudować twoje ego, to tak, przykro mi. Bardzo. - Zastanowiła się przez chwilę. - A jeśli mam być szczera...
- I tę opcję bym wolał.
- No, a jak myślisz? - Skrzyżowała przed sobą stopy w czarnych tenisówkach.
- Nie wiem. Ty mi powiedz.
- Naprawdę jesteś dla mnie za młody.
- To dobrze. Bo ty za stara dla mnie.
Tak, byli rówieśnikami.
- Czy da się komuś wyrwać serce? - przerwał ciszę po minucie. Ot, takie całkiem normalne, całkiem typowe zdanie, które słyszy się sto razy dziennie.
Pi przez chwilę patrzyła na niego zmrużonymi oczami, wydymając policzki.
- Nigdy nie widziałeś "Apocalypto"? - spytała wreszcie, a dym w jej ustach rozmazał brzegi wypowiadanych słów.
- Ja oglądam tylko stare filmy.
- Ten jest sprzed kilku lat.
- Starsze.
- "Wyjście robotników z fabryki", te sprawy?
- Właśnie tak.
- Obejrzyj kiedyś, to zobaczysz. Ja ci tego nie opowiem, bo nie umiem opowiadać - powiedziała dość obojętnym tonem. Ot, ona. Wyrwać serce? Aha. Zdziwienia zero, zainteresowania niewiele więcej. - Kompletnie się na tym nie znam.
- Ale to w ogóle jest możliwe?
- Nie wiem, na ile to prawda, a na ile domysły. Ale chyba robili to jacyś chorzy kapłani. I ludzie przychodzili to oglądać. Też mi rozrywka. Zresztą i tak pewnie nic nie widzieli z daleka.
- A jak? Jak to robili?
- Harry, nie wiem. Nie byłam, nie widziałam. Nie jestem aż tak stara.
- Ale znasz różne ciekawostki i myślałem...
- Serio? - Jakiś odległy kolor odbił się od jej tęczówek, gdy obróciła głowę i zawiesiła wzrok na czymś dalekim. Potem nagle się skrzywiła - jakby to, co zobaczyła, ukłuło ją w oczy. - Wiesz, co ci powiem? Spytaj o to swojego przyjaciela. On się chyba specjalizuje w takiej nieprzydatnej wiedzy.
Podążył wzrokiem za jej wskazującym gestem i faktycznie zobaczył postać, którą oboje znali, choć żadne z nich jej tu nie oczekiwało.
Niall szedł raźnym, prawie tanecznym krokiem, przeskakując z rozmachem przez szpary między płytami chodnikowymi. Słońce zawijało się dookoła jego elfiej sylwetki, kładło złote refleksy na włosach i odbijało od bieli ulubionego podkoszulka - z reprodukcją znanego graffiti Banksy'ego, tego z dziewczynką strzelającą sobie w głowę, która eksploduje w chmarę czerwonych motyli. Pod pachą taszczył nieduży prostokąt, zawinięty w papier i obwiązany sznurkiem, a w drugiej ręce trzymał -  z o wiele większym wdziękiem - bukiet drobnych, żółtych kwiatów, których Harry nie potrafił zidentyfikować.
- Kogo ja widzę? - spytał retorycznie, gdy znalazł się w odległości paru metrów od nich. - Witaj, mistrzu!
- Witaj, Małgorzato - zareagował całkiem machinalnie Harry, a z gardła Pi wydobył się dziwny dźwięk - coś pośredniego między kaszlem a parsknięciem.
- Och. Podobają ci się moje kwiaty? - natychmiast podchwycił żart i pociągnął go dalej.
- Tak. Są piękne.
- No nie - rozczarował się chłopak, patrząc na wiązankę. - Powinieneś je skrytykować. Tak się rozpoczynają światowe romanse.
- Wiem. Dlatego ich nie krytykuję.
- Auć. - Zrobił zbolałą minę. - A już sobie narobiłem nadziei.
- Nie przejmuj się, Irish - rzuciła w jego stronę Pi. - Nie ty jeden dostałeś dzisiaj kosza.
- Bardzo to pocieszające, Ludolphine. - Przelotnie zatrzymał na niej roztargnione spojrzenie, poprawiając w ręku kanciasty pakunek, prawdopodobnie będący obrazem. W jego uśmiechu i głosie nie było ani grama złośliwości, ale te cztery sylaby jej pełnego imienia były dla niej najgorszą możliwą obelgą i dobrze o tym wiedział.
- Ludzie bywają dziwni - powiedziała do nikogo konkretnego, powoli wydmuchując srebrną strugę dymu, która nieprzypadkowo uleciała w stronę Nialla. Odsunął się szybko na bok, czyniąc zamaszysty gest, jakby strzepywał z siebie zapach nikotyny. Nigdy nie powiedział, dlaczego właściwie tak nie lubi papierosów, ale miał do nich głęboki uraz. Dzięki temu zawsze znajdował powód do kłótni z małą aptekarką, a ona już automatycznie zaczynała się irytować, gdy tylko pojawiał się w pobliżu.
- To prawda, dziwni - przytaknął, ostentacyjnie kaszląc. - Zabijają się sami, wdychając jakieś...
- Twoim zdaniem lepiej zabijać innych niż siebie? - spytała sucho, patrząc na dogasającą iskierkę w swojej dłoni. - Jeśli tak, to mogę się przerzucić na to pierwsze. Z miłą chęcią.
- Fascynujące. Opowiedz mi o tym.
- Mogę ci pokazać. Teoria mnie niewiele obchodzi.
- Jak już mówimy o zabijaniu - wtrącił się Harry, dość niechętnie im przerywając. Uwielbiał słuchać potyczek tej dwójki. - Ni, co wiesz o wyrywaniu serc?
- To takie poetyckie określenie na zdobywanie kobiet? - upewnił się. - No więc czasem zaczynam od...
- Nie. Nie metaforycznie. Dosłownie.
- Dosłownie? - Poskrobał się w głowę ręką trzymającą kwiaty. - O panie. Aż się boję spytać, po co ci ta wiedza - dodał trochę niepewnym głosem to zdanie, którego jakoś nie wypowiedziała Pi.
- Nie martw się, nie zamierzam wypróbowywać tego na tobie. - Uśmiechnął się, nadając swojemu głosowi tak beztroskie brzmienie, że twarz przyjaciela naprawdę zasnuła się niepokojem. - No dajże spokój, pytam z ciekawości. Nie rób takiej miny.
- Harry, nie żartuj tak ze mnie.
- Litości. Przecież nie jestem psychopatą.
- No, ja tam nie jestem pewien - mruknął blondyn, robiąc krok w bok. - Kto wie, co siedzi w twojej głowie.
- Z moją głową wszystko w porządku - zapewnił go z największą powagą, na jaką tylko mógł się zdobyć.
- No... powiedzmy.
- To co z tym sercem?
- A co ma być?
- Pi mówiła, że były jakieś obrzędy z wyrywaniem...
- Były? Tak, tak, rzeczywiście. Czytałem gdzieś o tym. - Przez chwilę milczał, najwyraźniej grzebiąc w pamięci. Jego wiedza często okazywała się zaskakująco szeroka, choć, zgodnie ze słowami Pi, zwykle nie była zbyt przydatna w życiu. - Robili to Aztekowie w Templo Mayor. To ta świątynia w Meksyku, wiesz jaka. Taka piramida.
- Dobra, mniejsza o szczegóły geograficzne. Wiesz, po co oni to robili? I jak?
- Po co? Po to samo, co we wszystkich religiach. Taki rodzaj ofiary. - Wzruszył ramionami lekceważąco. - Tyle że inni zabijali zazwyczaj zwierzęta, a Aztekowie poszli na całość i brali do tego jeńców wojennych. Zresztą inni Indianie też, na przykład Majowie, co pokazano w filmie...
- To już wiem. I zdołałem się domyślić, że to ofiara. Ale po co? Dla kogo? - drążył, zdając sobie sprawę, że zaczyna być męczący.
- Dla słońca - wyjaśnił, uśmiechając się lekko. - Bo wierzyli, że trzeba nakarmić je krwią, żeby wschodziło. Dobre, nie? Bali się, że zatrzymają porządek wszechświata, jeśli przestaną. Więc brali tych jeńców i rozcinali im klatkę piersiową obsydianowym nożem - ciągnął, pomagając sobie gestami. - Kapłan wyrywał serce, które mogło bić jeszcze nawet pięć minut po...
- Sranie w banie - mruknęła Pi.
- ... a potem... Słucham? - Niall przerwał swój wywód i spojrzał na nią, marszcząc brwi.
- Pięć minut. Mhm. Pic na wodę - fotomontaż.
- Że co?
- Że serce nie może bić pięć minut po wyrwaniu. No, ewentualnie w kreskówce albo w twoim świecie. - Przygniotła niedopałek czubkiem buta. - Ale w świecie normalnych ludzi co najwyżej kilka sekund. Potem to już tylko migotanie.
- Tak donoszą źródła...
- Co mnie źródła obchodzą? Nie może i już.
- Dobra, pieprzyć źródła. Czas jest nieistotny. - Harry usiłował zawrócić do zasadniczej części rozmowy. - Niall, i co dalej? Wyrywali i co?
- I nico. Serce składali w ofierze, a z ciałem wyprawiali różne rzeczy. Chyba część zjadali, nie jestem pewien.
- Właściwie to... - zaczął Harry po chwili milczenia, potrząsając głową, żeby pozbyć się napływających do niej obrazów. - Jak wybierali ludzi do tego?
- Masz na myśli kapłanów?
- Nie. Ofiary.
- Mówiłem. Jeńcy wojenni. Aztekowie specjalnie toczyli wojny - kwietne wojny, tak się nazywały - żeby nałapać ich dużo.
- Biedni - mruknął bez przekonania.
- Coś ty, biedni? Chyba nie rozumiesz sposobu ich myślenia.
- No jakoś nie bardzo - przyznał z sarkazmem w głosie.
- Oni uważali to za zaszczyt. Byli otaczani szacunkiem i w ogóle. A po śmierci mieli przez parę lat zapewnione miejsce u boku słońca. Potem ich dusze wracały na ziemię jako motyle. Albo kolibry.
- I mówisz, że kiedy to było? - zainteresowała się nagle Pi.
- Pewnie gdzieś do szesnastego wieku.
- A, okej. - Pokiwała głową, jakby to wszystko wyjaśniało. - LSD zsyntetyzowano dużo później. Czyli to tylko taka bujna wyobraźnia.
- Dobra. - Niall machnął bukietem w geście rezygnacji. - Niech to będzie puenta tej opowieści. Harry, ale dalej nie wiem, czemu chcesz to wiedzieć. Po co ci to?
- E, po nic. Tak mi się z czymś skojarzyło i byłem ciekawy, czy to prawda - odparł nie całkiem szczerze. W jego głowie już kluł się pomysł. - A po co tobie kwiaty?
- Spytaj raczej: dla kogo? - doradziła mu Ludolphine.
- Dla nikogo! Dlaczego miałyby być dla kogoś? To paskudny stereotyp! - Właściciel wiązanki aż poczerwieniał z oburzenia. - W dodatku niczym nie podparty.
- Stereotyp?
- No! Spójrz tylko - kiedy kobieta niesie kwiaty, to jest tak wiele opcji: mogła je od kogoś dostać. Mogła sama sobie kupić. Mogła kupić komuś. Mogła zerwać. I może je teraz zanieść do domu albo wyrzucić po drodze, może zrobić z nich wianek albo ozdobę na stół, albo cała się w nich wytarzać. I nikt się nie będzie czepiał! A jak facet niesie kwiaty, to już jest tylko jedna opcja: kupił je kobiecie. I to głupie - zakończył z goryczą. - Kto powiedział, że facet nie może po prostu mieć kwiatów? Od kiedy kwiaty są niemęskie?
- Spokojnie, spokojnie. Możesz je mieć, Niall. Nikt ci nie zabrania.
- Wiem, że mogę. I będę kupował kwiaty sam, dla siebie, bez okazji. Żeby ludzie o zaściankowych umysłach sobie nie myśleli, że cokolwiek mnie ogranicza. - Spiorunował wzrokiem Pi, która miała niewzruszony wyraz twarzy, ale błyski w jej oczach były wystarczającym dowodem, że w środku tarza się ze śmiechu.
- Okej. - Harry skinął głową, tłumiąc śmiech. - Silny i niezależny mężczyzna może wszystko.
- No właśnie.
- Wiesz co, Irish. - Istota o zaściankowym umyśle wstała, otrzepując kitel z kurzu. - Gdybym dostawała pensa za każdym razem, kiedy ty nie wyłapujesz ironii, to też bym mogła sobie kupować kwiaty bez okazji.
- A tak musisz wydawać całą wypłatę na papierosy - odgryzł się od razu.
- Swoją wypłatę mogę wydać nawet na karton Snickersów i dalej nie powinno cię to obchodzić.
- Tylko na tyle ci jej wystarczy?
- Jeszcze... A ty dokąd? - Odwróciła się nagle w stronę Harry'ego z pytaniem w oczach.
- Muszę już iść. - Włożył ręce do kieszeni i wysilił się na przepraszający wyraz twarzy. - Dzięki za pomoc. Nie wiem, co bym bez was zrobił.
- Pewnie zginął - odpowiedziała machinalnie, przeliczając papierosy w pudełku i wsuwając je z powrotem do kieszeni. - Też idę. Praca wzywa. Wiem, że nie wiecie jakie to uczucie, ale trudno.
- A ja... - Niall zaczął i urwał. - A w sumie to nie wiem. Pójdę gdzieś. Obojętnie gdzie. Ja i moje kwiaty.

Rozeszli się w trzy różne strony bez pożegnania - jak zwykle.

Te nieliczne miejsca, które Harry znał, lubił i odwiedzał, były porozrzucane po Londynie chaotycznie i bez większego związku. Jak gwiazdy wyrwane z całkiem różnych konstelacji, które nawet powiązane na siłę nie tworzyły niczego konkretnego. Odległości pomiędzy nimi były tylko kreskami na mapie, które przemierzało się szybkim krokiem, żeby jak najprędzej dotrzeć do celu.
Generalnie nie przepadał za londyńskimi ulicami. Labiryntami zbyt wysokich budynków, pajęczynami niezliczonych okien. Tymi wszystkimi szarymi płaszczyznami, które były zbyt rozległe, za gęsto się przecinały, zbyt daleko ciągnęły. Nie lubił tego. Nie lubił mijanych domów i ich przytłaczających kształtów. Nie lubił sznurów jadących bez końca aut. Nie lubił ludzi - ich najbardziej. Tych obojętnych na to wszystko postaci, bez końca ciągnących przed siebie jak wielobarwna krew w żyłach ulic, wyznaczająca krokami tętno miasta. Czuł się tam jak jedna z wielu krwinek, jak coś stworzonego tylko po to, by być maleńką częścią czegoś dużego.
Bardzo, bardzo nie lubił czuć się jak część czegokolwiek. To go dusiło. Ograniczało.

Wcisnął mocniej ręce w kieszenie i przyspieszył kroku. Ktoś za nim krzyknął jego imię, więc zdziwiony obrócił głowę - ale nie dostrzegł żadnej znajomej twarzy. Za to potknął się na nierównej kostce chodnika i prawie przewrócił, gwałtownie lecąc do przodu i odzyskując równowagę dopiero po chwili. Wyprostował się gniewnie, rozglądając za źródłem głosu. Wciąż nikogo. Może mu się tylko wydawało?
Jego wzrok zatrzymał się wreszcie na wejściu do sklepu znajdującego się tuż obok. Zabawne, że nie było tam żadnego okna, żadnej wystawy - tylko te drzwi, zwyczajne, ciężkie, sklepowe drzwi, pozwalały się domyślać, że znajduje się za nimi jakaś... No właśnie, co? Księgarnia? Sklep spożywczy? Mięsny, rybny? Muzyczny? Papierniczy? Brakowało jakiegokolwiek szyldu, napisu, wskazówki. Szkło, na które patrzył, było całkiem gołe, nie licząc wyrwanej z zeszytu kartki z jakimś odręcznie napisanym zdaniem. Zmrużył oczy, podszedł bliżej, oczekując informacji w stylu Zaraz wracam, ewentualnie Na sprzedaż.
O.
Ciekawe.
Nie.
Że co?
Wejdź, jeśli masz coś na sumieniu.
Przez chwilę patrzył ze zmarszczonymi brwiami na ten dziwny napis, próbując zgadnąć intencje człowieka, który wywiesił takie zaproszenie.
A potem nacisnął klamkę.
Oszklone drzwi ustąpiły miękko i bez trudu. Dzwoneczek umocowany gdzieś nad jego głową zaśpiewał kilka drżących nut, gdy je otwierał, i umilkł jak zdławiony ptak, gdy zamknęły się same.

Stuk.

I momentalnie cisza, rzecz niewyobrażalna na tej huczącej strumieniem aut i ludzi ulicy.

Dobre, pomyślał, zagłębiając się w tę błogą, tak niespodziewanie wolną od hałasu przestrzeń. Jestem w innej rzeczywistości.
Bezpośrednio za drzwiami nie było jeszcze niczego, co wyjaśniałoby czym jest to miejsce. Miało dziwny kształt, jak gdyby wielkiej butelki - złotawa plama jakiejś sali majaczyła na końcu wąskiego i ciemnego korytarzyka. Poszedł tam, przyciągnięty jak ćma przez ten słabiutki zarys jasności. I przystanął zaraz na progu, uderzony czymś dziwnym.
Najlepsze, że nawet nie potrafiłby powiedzieć, co ma na myśli przez dziwne.
Pomieszczenie było mniejsze, niż początkowo przypuszczał, a jednak wydawało się jakoś zastanawiająco przytłaczające. Nie w nieprzyjemny sposób, raczej onieśmielająco piękny - wiedział to już na pierwszy rzut oka.
Ściany były pocięte liniami półek, gęsto, aż po sufit - nie wyobrażał sobie, żeby dało się ściągnąć coś z tych najwyższych bez użycia drabiny. Mniej więcej tak (tylko dużo większy) wyobrażał sobie Cmentarz Zapomnianych Książek z powieści Zafóna, z tym drobnym szczegółem, że tutaj nie było ani jednej książki. Tylko przedmioty - figurki, bibeloty. Setki drobnych kształtów, między które wciskało się to łagodne, bursztynowe światło, wypływające cholera wie skąd. Nad tym wszystkim unosił się zapach - głęboki, ale nie duszący, jakby stary, ale nie stęchły. Słodkawy zapach wosku i papieru, świeży - żywicznego drewna, lekko ostry - laku, lekko tłumiący wszystko inne - kurzu.

Zrobił parę niepewnych kroków w głąb pomieszczenia, jakoś ciągle nie potrafiąc wyzbyć się tego irracjonalnego wrażenia, że wchodzi w inny świat, stopniowo odcinając się od tego, co zostawił za plecami - ten nużący gwar, zmęczone twarze, nawarstwiające się głosy, własne myśli, nieuzasadnione wątpliwości. Tu nie pozostał po nich nawet cień, nawet odległe wspomnienie. Nie było dla nich miejsca. Po prostu by nie pasowały.
Tu... Tu było -
No.
Brakowało słowa.
Jemu. Właśnie jemu, dla którego słowa były podstawową walutą, za którą mógł kupować ludzi.
Jemu, Władcy Demonów (nigdy nie czuł się nim mniej niż w tej chwili) brakowało tego, na czym się opierał latami.
Bo było -
Tak inaczej, inaczej niż wszędzie - owszem, ciszej, bardziej pusto, spokojnie, ale też inaczej w niewytłumaczalny sposób. Inaczej, jakby ktoś zasnuł zwykłe przedmioty warstewką magicznej energii. Jakby poza półkami i małymi cieniami, które na nich spoczywały, poza złotym oświetleniem i dziwnym zapachem, poza właścicielem, który prawdopodobnie czaił się gdzieś w głębi - jakby poza tym wszystkim w pomieszczeniu było coś jeszcze. Coś niewidzialnego, a jednak niewątpliwie obecnego.
Potoczył uważniejszym wzrokiem po sali. W trzech kątach, tam, gdzie kończyły się półki, stały nieduże szafki z lustrami na drzwiczkach. A to, pomyślał z rozbawieniem, to zapewne są przejścia do jeszcze innych światów. Do Narnii, Śródziemia, Świata Dysku...
W czwartym rogu pomieszczenia coś się właśnie poruszyło.
- Wejdź dalej. Spokojnie. Nie bój się.
Człowiek w kącie - mężczyzna? chłopak? jakoś ciężko było sprecyzować jego wiek - uniósł głowę i patrzył w jego stronę wzrokiem tak dziwnie pozbawionym wyrazu, że aż strasznym. Twarz miał miłą, głos ciepły, jedną z rąk zanurzoną w czymś, co wyglądało jak kłąb brunatno-białej wełny i prawdopodobnie było psem. Na kolanach trzymał otwartą książkę, na stoliku w zasięgu ręki - kolorowy kubek, z którego uciekały obłoczki pary. Słowem, urocza scenka tchnąca spokojem.
Tylko to spojrzenie...
- Nie boję się. - Zrobił kolejne dwa kroki i kątem oka zobaczył swoje odbicie w lustrzanych drzwiach którejś szafki - postać wysoką, wyprostowaną. Spokojne gesty, spokojne ruchy, spokojne rysy, spokojną twarz niewyrażającą niczego poza zaciekawieniem. Skąd ten głupi wniosek, że się bał?
- Przecież słyszę, że tak - stwierdził człowiek, nie tłumacząc, co właściwie ma na myśli. - Wejdź. I mów.
- Wszedłem.
- Ale bliżej. - Usta nieznajomego ułożyły się w rozbrajający uśmiech, który rozjaśnił jego twarz i nie sięgnął oczu. - Chyba nie będzie nam się dobrze rozmawiać z tej odległości, nie uważasz?
- Co to w ogóle znaczy, że słyszysz, że się boję? - zadał pierwsze pytanie, jakie przyszło mu do głowy.
- Dokładnie to, co właśnie powiedziałeś.
- Jak to?
- Całkiem normalnie. - Człowiek poruszył ręką i kłąb wełny zerwał się na nogi, a potem podbiegł do Harry'ego, by dość nieufnie go obwąchać. Schylił się, chcąc pogładzić collie po ciemnym łbie, ale umknęła niecierpliwie przed jego palcami i odeszła z godnością w stronę swojego pana, by zwinąć się w lśniącą górę futra u jego stóp.
- Mogę się tu rozejrzeć? - spytał, cofając rękę ze zmieszaniem. Chyba nie miał podejścia do psów.
- Możesz. - Nieznajomy spokojnie spojrzał w dół, na swoją książkę, jakby dawał sygnał do skończenia rozmowy. O ile rozmową dało się nazwać tę dziwną wymianę zdań.
Podszedł do pierwszej lepszej półki i ogarnął wzrokiem rządek przedmiotów. Zegarek z dewizką, bardzo podobny do tego, jaki nosił Zayn. Pusty kałamarz. Maleńki model statku - jego pokład był nie większy niż łupina włoskiego orzecha. Kilka szklanych kulek. I dwie turkawki z porcelany, identyczne jak te z filmu o Kevinie. Wziął jedną do ręki i przyjrzał się figurce ptaszka z rozpostartymi skrzydełkami i wachlarzowatym ogonem. Gdzie widział takie ostatnio? Zmarszczył brwi, wytężył pamięć.
A no tak. Dwa tysiące czwarty rok. Święta.
Wielki świerk. Papierowe łańcuchy posklejane rękami najmłodszych. Lampki. Cukierki.
I Louis, z rękawami swetra opadającymi na dłonie, z chwiejnymi cieniami gałązek choinki skaczącymi po zaspanej twarzy. Z kurzem we włosach, z kolorowymi światełkami w oczach.
Odepchnął to wspomnienie, zanim rozpanoszyło się na dobre w jego głowie. Było za bardzo obrazowe, zbyt wyraźne, zbyt bliskie, zbyt ciepłe.
I bolało.

Odłożył turkawkę na półkę i przejechał palcem po złotym, zimnym metalu zegarka. Zdawał się idealnie do niego pasować, jakby został odlany we wgłębieniu jego dłoni. Odnalazł mały przycisk tuż pod miejscem, gdzie łańcuszek łączył się z dolną częścią obudowy; pokrywka powoli odchyliła się po naciśnięciu, odsłaniając oszklony cyferblat. Drobne, czarne, rzymskie cyferki. Nieruchome wskazówki.
Przez moment patrzył na nie w milczeniu, wreszcie ruszył w stronę kąta. Ledwie zrobił parę kroków, a już głowa właściciela poderwała się do góry. Dobry słuch.
- Rozumiem, że już się rozejrzałeś.
- Tak jakby - mruknął. Wyciągnął rękę z zegarkiem w jego stronę. - Spójrz.
Mężczyzna zaśmiał się nagle, odchylając głowę w tył.
- Co? - spytał zdezorientowany.
- Wybacz. Coś się stało? - Momentalnie spoważniał.
- Chyba nie chodzi - wytłumaczył. Prościej już się nie dało.
- Co nie chodzi?
Co, do cholery? Miał go przed nosem.
- Zegarek - powiedział, z trudem zachowując spokojny ton.
- Zegarek - powtórzył, nadal siedząc nieruchomo. - Który?
- No ten.
- Daj no mi go. - Przyjął przedmiot i przeciągnął palcami po jego krawędziach. - Więc mówisz, że nie chodzi. A powinien?
- Czy ty masz mnie za idiotę? - zdenerwował się wreszcie.
- Skąd pomysł?
- Rozmawiasz ze mną, jakbym nim był.
- Słuchaj... - Zamknął wieczko zegarka z kliknięciem. - Byłoby mi łatwiej, gdybym znał twoje imię.
- Harry.
- Harry - powtórzył wolno, jakby się zastanawiał nad brzmieniem tego słowa. - Dlaczego twoim zdaniem zegarek powinien chodzić?
- Poważnie? Czy my jesteśmy w ukrytej kamerze?
- Nie umiesz odpowiedzieć na moje pytanie?
- Chryste, przecież...
- Tak właściwie to Liam, ale mniejsza. Więc?
- Co?
- Dlaczego zegarek powinien chodzić?
To zaczynało przypominać dowolny dialog z "Alicji w Krainie Czarów" - niby wszystko do bólu logiczne, a jednak po paru chwilach takiej dziwnej rozmowy człowiekowi kręci się w głowie.
- Żeby mierzyć czas - odpowiedział wreszcie.
Liam skinął głową, najwyraźniej aprobując tę odpowiedź.
- A jeśli ci powiem, że ja nie go mierzę?
- Bo co, bo szczęśliwi czasu nie liczą?
- Nie. - Kolejny dziwny uśmiech błysnął na jego twarzy. - Nie dlatego.
- A dlaczego?
- Ja po prostu... - Przejechał otwartą dłonią po kartce swojej książki. - Nie muszę. Więc nie liczę. Nie widzę takiej potrzeby. - Znów się roześmiał, jakby rozbawiły go własne słowa.
Harry nagle dostrzegł coś, na co nie zwrócił uwagi wcześniej. Na to, że książka Liama miała białe niezadrukowane strony. Aż zdziwiony pochylił się do przodu i dopiero dostrzegł na nich drobne punkciki, które czytało się palcami.
I - z siłą subtelnego palnięcia w łeb - to do niego dotarło. To, dlaczego oczy mężczyzny nie uśmiechały się razem z ustami, tylko pozostawały nieruchome i puste jak malowidła na szkle. Zrozumiał, dlaczego problem zegarka stał się dla niego oczywisty dopiero wtedy, gdy wziął go do ręki. Dlaczego słowo spójrz wydawało mu się tak zabawne. Dlaczego ich rozmowa była taka... nienormalna.
Dawno nie czuł się równie idiotycznie.
- Wszystko w porządku? - spytał go Liam. - Jakoś dziwnie oddychasz.
- To dlatego słyszysz, że się boję. Nie widzisz, tylko słyszysz. - powiedział cicho i natychmiast pożałował tego, bo mężczyzna wybuchnął takim śmiechem, jakby opowiedział mu dobry dowcip.
- Jesteś nieprzeciętnie bystry - stwierdził z bardzo ciepłą nutą w głosie. - Naprawdę, Harry. Zajęło ci to tylko jakiś kwadrans.
- Przepraszam.
- Za co? Daj spokój. Nie jesteś ani pierwszy, ani ostatni.
- Naprawdę przepraszam.
- Wyluzuj. Ja nie widzę problemu. - Przekrzywił głowę i wyciągnął dłoń w jego stronę. Nagle przed oczami stanęły mu wszystkie sceny z filmów i książek, gdzie niewidomi mówili: pozwól mi się zobaczyć i obmacywali twarz zdezorientowanej osoby. Ale Liam złapał go tylko za rękę i na chwilę zatrzymał ją w swojej. - A więc przyznajesz, że się boisz.
- Co? Nie. Czego miałbym się bać? - Machinalnie się wyprostował.
- Ach, nie mam pojęcia czego. Ale to w tobie słychać, nawet jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy.
- Wciąż nie rozumiem, jak można słyszeć strach.
- Może kiedyś ci to wytłumaczę - zapewnił go, puszczając jego dłoń. - A teraz dalej, spytaj o coś. Mam wrażenie, że zaraz wybuchniesz od pytań.
- Ja... ja po prostu się zastanawiam... co to za miejsce.
- A na co ci to wygląda? - Przekręcił głowę w drugą stronę.
- Sklep?
- Pewnie. Możesz to nazwać sklepem. Proszę bardzo.
- Jesteś tu sam? I nie zamykasz drzwi na klucz? - wyrwało mu się to, co od chwili nie dawało mu spokoju.
- Ano tak. Przez większość czasu.
- I może tu wejść każdy, ktokolwiek zechce? - upewniał się dalej.
- Nie każdy - zaprzeczył łagodnie Liam. - Zdziwiłbyś się, jak niewielu ludzi w ogóle zauważa to miejsce.
- Ale jednak przychodzą tu ludzie.
- Takie jest zamierzenie.
- I... i co? Nie martwisz się?
- A czemu miałbym?
- Że ktoś cię okradnie albo...
Przez chwilę panowało między nimi milczenie.
- Serio w to wierzysz? - zapytał prosto, nawet z pewnym pobłażaniem.
- No... - Chwilę myślał nad odpowiedzią. - Wiesz, ludzie są źli.
- Źli? Źli ludzie? Tutaj? - Po twarzy Liama przemknął ten jego uśmiech, kolejny, który tak szczerze wyginał usta, a kompletnie nie ruszał oczu. - Tutaj nie przychodzą źli ludzie.
- A ja?
Znów cisza, choć Harry był pewien, że jest nieprzenikniona tylko dla niego. Liam na pewno słyszał jego oddech, bicie serca i cholera wie, co jeszcze - słyszał każdy najdrobniejszy dźwięk, każdy szelest i interpretował na swój sposób.
- A ty? - powiedział wreszcie spokojnie, jakby ta rozmowa wcale nie była jednym wielkim absurdem. - Uważasz siebie za złego?
Milczał.
- Nie wiem, o czym teraz myślisz - kontynuował tym samym, lekkim tonem. - Ale jeśli przyciągnął cię tu napis na kartce, to mogę cię zapewnić, że nie jesteś ani trochę zły.
- A niby kto dobry ma coś na sumieniu?
- Harry, serio? - Pokręcił głową, nie przestając się uśmiechać. - Serio?
- Co cię bawi?
- Jesteś pewien, że widziałeś kartkę na drzwiach? Na tych drzwiach? Na drzwiach prowadzących tutaj? - dopytywał go irytująco łagodnym głosem. Głosem, jakim tłumaczy się dziecku najoczywistsze prawdy.
- Tak, ale...
- Czytałeś ją?
- No tak, ale...
- I zrozumiałeś, tak?
- Tak, chyba tak... - Jego irytacja się wzmagała.
- Idź i przeczytaj jeszcze raz - polecił Liam szkolnym tonem. - Gdy zrozumiesz, nie będziesz więcej pytał.
Przez chwilę w milczeniu mierzył wzrokiem jego twarz, która była zwrócona idealnie w jego kierunku i oczy, które go nie widziały. Jakby jedno nie przeczyło drugiemu.
Nie rozumiesz. Gdy zrozumiesz, nie będziesz pytał.
- Pójdę przeczytać jeszcze raz - powiedział chyba do siebie, bo prawie bezgłośnie.
- Do zobaczenia zatem - usłyszał pogodną odpowiedź i na moment go zamurowało. Do zobaczenia? Nie, nawet nie chodziło o to bezlitośnie samokrytyczne poczucie humoru. Ale o to, że kto się żegna przed mającym potrwać minutę rozstaniem?
- Ymm... zaraz wracam. - Zrobił parę kroków w stronę drzwi, idąc tyłem - jakby się obawiał, że po odwróceniu plecami ucieknie stąd pędem, ignorując magnetyczną moc tego miejsca.
Może naprawdę przydałby mi się Zoloft, pomyślał. Nie jestem całkiem zdrowy na umyśle.
Pchnął drzwi (dzwoneczek nie odezwał się) i wyszedł na duszne, przeszyte ostrym zapachem spalin powietrze. Przeciąg usłużnie je za nim zatrzasnął, zamykając przed nim świat ciszy, półek z bibelotami i dziwnego uśmiechu Liama. Już teraz, po paru sekundach, boleśnie odczuwał kontrast z tą nieznośną ulicą.
Wbił spojrzenie w widziany poprzednio świstek papieru, przylepiony do podwójnej szyby za pomocą dwóch naklejek w kształcie dinozaurów. Definitywnie nic się w nim nie zmieniło od czasu, kiedy patrzył na niego przedtem. Ale nie odrywał wzroku jeszcze długo. I gapił się, gapił, gapił przez dobre pięć minut, gapił, aż szereg literek rozmazał mu się w smugę czerni, a po zamknięciu oczu wykwitł po wewnętrznej stronie powiek, wzorcowo wyraźny.
- Rozumiem! - rzucił ze złością. - Rozumiem, co tu jest napisane. I dalej sądzę, że... - Umilkł, gdy jakaś kobieta spojrzała na niego z przerażeniem i przebiegła na drugą stronę ulicy, pośród głośnego trąbienia zatrzymujących się przed nią samochodów. - Spokojnie, nie zwariowałem - zapewnił sam siebie i ponownie pchnął klamkę.
Raz.
I drugi.
I trzeci.
Naparł całym ciałem na drzwi, ale napotkał zdecydowany opór.
Były zamknięte.
Stanął osłupiały i patrzył, próbując zrozumieć. Ale chyba jego umysł był na to za ograniczony. Albo siedziało w nim za dużo dziwnych rzeczy, by pomieścić kolejną.
W lewej ręce ciążyło mu coś zimnego. Uniósł pięść i ją otworzył.
Był stuprocentowo pewien, że Liam nie oddał mu zegarka, a jednak spoczywał teraz na jego dłoni, z łańcuszkiem zwieszającym się pomiędzy palcami. Otworzył go.
Chodził bez zarzutu.
No tak. Bo czemu niby cokolwiek miałoby mieć sens.
A napis na drzwiach wciąż nieodmiennie i beznamiętnie głosił to samo hasło.
Wejdź, jeśli masz coś na sumieniu.


for every sky that shines shall meet the pouring rain
for my will shall never break though it may bend
like the scars that heal yet never mend


15 lipca 2000

Mamy przejebane. Wszyscy czterej.

To tak głupie, że aż śmieszne. Nawet jeśli wczoraj bardzo nie było mi do śmiechu.

W sumie to tylko ja i Niall naprawdę na to zasłużyliśmy. No, Joel może trochę, choć w jego wypadku to było tak niespodziewane i zabawne, że na miejscu Sheili bym go pochwalił za refleks, zamiast karać - ale Sheila to suka i nigdy nie robi tego, co zrobiłby rozsądny człowiek. Ba. Rozsądny człowiek dałby Harry'emu jakiś medal czy coś, a nie szlaban. Serio. 
Tak, owszem, może i on czasem jest kompletnym idiotą. 
I kompletnie nie myśli, co robi. 
I zachowuje się kompletnie nieodpowiedzialnie. 
I kompletnie go za to chwilami nienawidzę, no bo w końcu nie ma pięciu lat, żeby tak... 
No, tak czy owak - jest głupi, zgadzam się. Ale też... no... niesamowity. Na swój pokręcony, nielogiczny sposób, rzecz jasna.
I w pewnym sensie jestem z niego dumny. Nie, to brzmi dziwnie. Bardzo. Nie, skreślę to. 
Zastanawiam się, czy takie pisanie to objaw szaleństwa - no bo to trochę tak, jakbym mówił sam do siebie, nie? Jezu. Jestem chory. Kiedyś, kiedy już będę sławny i bogaty, spalę te zapiski. Cholera wie, do czego mogą je wykorzystać.

Siedzimy w osobnych pokojach od rana. Sheila myśli, że jest bardzo sprytna, karząc nas w ten sposób, ale to z jej strony strasznie naiwne. To wcale nie kara pod względem fizycznym, a na psychikę też nie działa, więc no. Dobra, pogoda jest piękna i miło byłoby trochę się stąd wyrwać, ale reszta bandy teraz zwiedza jakiś amfiteatr - co to za rozrywka? Oglądanie kamieni? Dlatego to, że zostaliśmy tutaj, w tym całym pensjonacie, wcale nie jest najgorszym, co mogło nas spotkać. Z tego, co widziałem, Harry przemycił książkę, więc jest w raju. Swoim własnym. Joel nie potrzebuje przestrzeni, siedzenie w kącie to jego hobby, więc też wszystko gra. A Niall mnie nie obchodzi. Dobrze mu tak.
No, a ja sobie piszę. Szok. Nie twierdzę, że to fajniejsze zajęcie niż gra w piłkę, zbijaka, siatkówkę, rany, COKOLWIEK, ale przynajmniej z nudów nie umrę. Zresztą banda zaraz wraca i chyba będziemy mogli wyjść. Tak liczę. Przy Sheili niczego nie można być pewnym. Może przytrzyma nas o chlebie i wodzie? Jezu, już widzę minę Nialla. Chyba by się rozpłakał, gdyby dostał mniej jedzenia niż zwykle.
Nie, ona czegoś tak kreatywnego nie wymyśli. Z wyobraźnią u niej ciężko. Ale z sercem też nie lepiej. Nie chodzi o surowość, serio. Chodzi o zasadę. Nawet nie dała nam się wytłumaczyć, tylko od razu jeb - szlaban. Tak cholernie jej czasem nienawidzę. I nie jestem w tym sam. Jej nienawidzą prawie wszyscy, nawet Joel, a on mało kogo obdarza tym wielkim uczuciem. Raz mi powiedział, że Sheila w poprzednim wcieleniu chyba była SS-manem. 
Mocne słowa jak na dwunastolatka, nie? 


Tego dnia niebo i ocean są tak niewiarygodnie niebieskie, że oczy Louisa niemal im zazdroszczą. Słońce świeci pod dość dużym kątem, ale jego promienie - choć ostre - nie są specjalnie uciążliwe; delikatne tchnienie bryzy zderza się z nimi w powietrzu i łagodzi gorąco. Chłopcy tkwią więc leniwie na kocu, powoli zamieniając się w skwarki, ale tego nie czując.
Harry oczywiście czyta - cóż on mógłby robić innego? - leżąc na brzuchu i machając w powietrzu nogami, bezwiednie wzbijając co jakiś czas w powietrze drobinki piasku. Louis i Niall siedzą obok w kucki, grają w oszukanego pokera dwoma taliami kart i wciąż się kłócą o to, jak nazwać układ złożony z pięciu takich samych figur. A Joel? Joel też gra, tyle że sam ze sobą. Jako jedyny siedzi w cieniu, nasmarowany kremem tak grubo, że przypomina trędowatego. W skupieniu przekłada okrągłe kamyki w wyżłobionych w piasku otworach, zaabsorbowany bez reszty tą samotną rozgrywką. Samotnik - nomen omen - jest jeszcze bardziej indywidualną grą niż pasjans. Gdy układa się pasjansa, zwykle znajdzie się jakiś upierdliwiec z dobrymi radami: tego waleta na tę damę, tu masz asa, patrz. A nikt nigdy nie zatrzyma się nad głową osoby grającej w samotnika, żeby rzucić uwagę typu: ten kamyk daj tu, wtedy odblokujesz tamto miejsce. Może to dlatego, że mniej osób zna zasady. A może powód jest całkiem inny.
- Głowa mnie boli - oznajmia Louis, kładąc na kocu swoją żałosną parę dziesiątek i niechętnie patrząc, jak Niall macha triumfalnie karetą z asów i przyciąga do siebie wszystkie drobniaki z puli.
- Załóż czapkę - mówi Harry, nawet nie podnosząc głowy znad książki. 
- Potem, mamo.
- Bo dostaniesz udaru. - Rzuca mu szybkie spojrzenie, zanim przewraca kartkę.
- Eee tam. - Podnosi rozdane przez Nialla karty i krzywi się. - Nie dawaj mi takich dziadowskich, oszuście.
- Sam jesteś oszust.
Chwila milczenia, potem wymiany.
- Sprawdzam.
- Mam trójkę.
- A ja kolor.
- Ty mało szujo! - Ciska na bok karty i popycha śmiejącego się blondyna. - Więcej z tobą nie gram, nie mam już kasy.
- Kto nie ma szczęścia w miłości, ten ma szczęście w kartach - ogłasza Joel znad swoich kamyków, a Niall udaje obrażonego i rzuca w niego samolocikiem zrobionym z asa trefl. Nie trafia.
- A ja mam tylko szczęście w nieszczęściu - mruczy Louis, kładąc się na plecach i patrząc ponuro w niebo. To najtrafniejszy opis jego życia, jaki tylko może istnieć. - I zaraz dostanę udaru.
- To załóż czapkę.
- Nie mogę.
- Czemu?
- Przez Sheilę.
- Sheila zabroniła ci wkładać czapkę? - dziwi się Harry, odrywając wzrok od strony.
- Właśnie kazała. A ja nie będę słuchać tej jędzy odkąd obraziła Joela.
- Serio?
- Mówiła o nim "ten Żyd".
- Ale ja jestem Żydem, Lou. To żadna obraza. - Joel spokojnie zbiera kamyczki, układając je na dłoni.
- Jej ton był obraźliwy!
- Śmieszny jesteś.
- Nie będę jej słuchał i już - ucina krótko i zamyka oczy. Jest przyjemnie i cicho. Szum wody, Niall nucący coś pod nosem, odległe śmiechy ludzi grających w siatkówkę i bliski szelest kartek książki zlewają się w cudownie leniwą melodię. Chyba nie powinien zasypiać na słońcu, ale te odgłosy tak go kołyszą, że jest bliski poddania się im.
- Sheila jest gorąca jak ostatni krąg Piekła - mówi nagle Harry bez związku z czymkolwiek.
Louis aż musi otworzyć oczy i usiąść.
- Co, kurwa?
Niall się śmieje. Najpierw cicho, potem coraz głośniej, by wreszcie opaść na piasek z radosnym rechotem.
- Może ty dostałeś udaru? - Louis go ignoruje i patrzy na Harry'ego z niepokojem. - Dobrze się czujesz?
- Świetnie. - Uśmiecha się lekko, beztrosko. - Po prostu... to zabawne.
- Co zabawne? Co ty w ogóle czytasz?
Unosi książkę, by pokazać mu okładkę.
- "Boska komedia" - odczytuje Louis. - Co to jest?
- Książka.
- No co ty nie powiesz.
- Poemat.
- Sam jesteś poemat.
- Co, mam ci opowiedzieć całą historię? - Dźwiga się na łokciu i mierzy go kpiącym, zielonym spojrzeniem. - Główny bohater wędruje przez Piekło, Czyściec i Raj. Piekło składa się z dziewięciu kręgów, każdy kolejny jest gorszy od poprzedniego.
- Fajnie. Ale co ma z tym wspólnego Sheila?
- O ludzie, Lou. To taki dowcip. Dziewiąty krąg Piekła wypełnia zamarznięte jezioro, w którym karę odbywają najgorsi grzesznicy. Lucyfer tam jest.
- To rzeczywiście wiele tłumaczy.
- No tak. W Piekle jest zimno. Rozumiesz?
- Czy ktoś ci kiedyś powiedział, że twoje dowcipy nie są śmieszne? - pyta z rezygnacją.
- Tak. Ty.
- I nie zmieniam stanowiska.
- Zbliżają się sztandary króla piekieł... - Niall zagląda ciekawie w książkę i wykrzywia się zabawnie na widok pierwszego zdania. - Straszne.
- Czy ta książka aby na pewno jest przeznaczona dla twojego przedziału wiekowego, młody człowieku? - pyta Louis, przybierając nagle śmiertelnie poważny ton ich szkolnej bibliotekarki. Jest dobry - zawsze był - w naśladowaniu głosów i choć ten tekst nie jest wcale taki śmieszny, wszyscy wybuchają śmiechem. No, oczywiście poza Joelem, chociaż on minę ma tak niebezpiecznie bliską rozbawienia, że niemal zdaje się im wtórować.
- Jak właściwie wygląda Lucyfer? - zadaje po chwili kolejne pytanie.
Harry przewraca stronę i stuka palcem w rycinę.
- To on.
Czarna postać tkwiąca po pas w zamarzniętym jeziorze ma trzy twarze i trzy pary skrzydeł.
- Piękny - stwierdza chłopiec, przyglądając się rysunkowi nad ramieniem Harry'ego. - Ale nie chciałbym mieć takiego tatuażu.
- A ja tak. - Uśmiecha się, nim wraca do przerwanej lektury. To coś w rodzaju ich zabawy - ilekroć widzą coś ładnego, interesującego, coś, co przyciąga ich wzrok, zawsze decydują, czy chcieliby tatuaż z takim czymś. Zaplanowali już ich całe mnóstwo i z niecierpliwością oczekują na moment, kiedy będą mogli spełnić te obietnice i naprawdę wytatuować sobie wymarzone rysunki.
- Hej. - Louis przez chwilę jeszcze wpatruje się w stronę książki. - Ma ktoś z was coś do pisania?
- Ja mam długopis - przypomina sobie Niall.
- Po kiego grzyba wziąłeś długopis na plażę?
- A gdyby ktoś chciał mnie poprosić o autograf? - broni się chłopiec, sięgając do ich wspólnej torby. Plecy i ramiona ma już pokryte jaskrawoczerwoną opalenizną i chyba powinien zejść ze słońca, ale raczej na pewno tego nie zrobi.
Louis otrzymuje żądany przedmiot, a Harry patrzy na niego badawczo.
- Po co ci to?
- Zaraz ci zrobię tatuaż - odpowiada po prostu. - Gdzie byś chciał?
Przez moment ich oczy mierzą się uważnie, nim chłopak macha ręką za siebie.
- Gdzieś z tyłu, żebym nie musiał przerywać czytania.
Niall mruczy pod nosem jakiś mało oryginalny żart, a Harry wydaje z siebie lekkie stęknięcie, gdy Louis wdrapuje mu się na plecy, znajduje wygodne miejsce do siedzenia na jego lędźwiach i po chwili namysłu schyla się nad lewą łopatką. Przeciąga przedramieniem po jego nagrzanej słońcem skórze, żeby zetrzeć z niej nadmiar kremu do opalania, a potem przystępuje do rysowania, w skupieniu przygryzając dolną wargę.
- Długo ci to zajmie? - słyszy po paru minutach głos Nialla, który najwyraźniej się nudzi.
- Tyle, ile będzie trzeba. - Nie jest zbytnio zadowolony z kształtu sylwetki demona, ale po drobnych poprawkach zaczyna wyglądać przyzwoicie. - A co?
- Co ja mam robić? - marudzi, odkładając przetasowane kilka razy karty.
- Rozbierz się i pilnuj ubrania.
- Nie chcesz tego - oznajmia, szczerząc zęby.
- Bo co, bo niby widok twojego tyłka jest mi obcy? - Czuje, jak Harry pod nim prycha, więc wbija mu długopis w kark. - Nie ruszaj się!
- Okej, okej.
- Możesz czytać na głos - dodaje po chwili, uporawszy się z pierwszą parą skrzydeł.
- Serio? Nie chcesz tego - mówi identycznym tonem jak Niall przed chwilą.
- Chcę.
- Jesteś całkiem pewien?
- Tak.
- Okej. Stałem już, ledwo śmiem powtórzyć w śpiewie - zaczyna po chwili półgłosem. - Tam, gdzie tłum cieniów pod korą lodową/ Przeświecał niby źdźbła w szklanej polewie./ Jedne poziomo, a drugie pionowo/ Sterczą lub w linię przełamane krzywą;/ Jedne nogami w górę, drugie głową...*
- Dobra. Masz rację, to bełkot. Nie czytaj.
- Nieźle ci to idzie - decyduje blondyn, zaglądając mu przez ramię. - Mogę zrobić temu zdjęcie?
- Jeszcze nie skończyłem.
- Nie chce mi się tyle czekać. - Zanurza rękę w torbie i wyławia z niej swój mały aparat w żółto-czerwonej obudowie.
- Aparat też wziąłeś? Jezu.
- No co? Przezorny zawsze ubezpieczony. - Wstaje i pochyla się nad nimi, pstryka kilka zdjęć - o co zakład, że na połowie będzie jego kciuk? - i chowa przedmiot pod ręcznikami. - A teraz idę popływać.
- Też bym poszedł - cicho marudzi Harry, za co dostaje kolejne ukłucie czubkiem długopisu. - To boli, Lou!
- Nigdzie nie idziesz.
- Dlaczego?
- Dlatego, że jeszcze nie skończyłem i dlatego, że nie umiesz pływać.
- Umiem! - broni się, zamykając książkę i kładąc głowę na kocu. - Może nie stylowo, ale umiem.
- Pieskiem to się wcale nie liczy.
- Liczy.
- W życiu.
- Wy się kłóćcie, a ja idę do wody. - I odbiega - mała jasnowłosa postać o wściekle czerwonych plecach i pięknie kontrastujących z nimi zielonych kąpielówkach.
- Tylko nie wypływaj za daleko! - woła za nim Harry.
- Daj spokój. Nie musisz nam aż tak matkować.
- Muszę. Jestem najstarszy.
- Co nie oznacza tego samego, co najmądrzejszy. - Louis potrząsa długopisem, a potem przejeżdża nim kilka razy po własnym nadgarstku, by rozpisać odmawiający posłuszeństwa wkład.
- Nie? - Uśmiecha się z policzkiem przyklejonym do koca.
- Oczywiście, że nie. Najmądrzejszy jestem ja.
- Nie, ty jesteś najskromniejszy. - Unosi się lekko na łokciach, ignorując protest Louisa, i wpatruje w roziskrzoną połać błękitu. Porthcurno jest cudownym miejscem, skrawkiem nieba na samym krańcu kornwalijskiego wybrzeża. Nie żeby Louis miał duże rozeznanie w nadmorskich widokach - poza mglistymi wspomnieniami jakichś odległych wakacji, jeszcze w poprzednim życiu. Ale w jego pamięci nie ma morza ani nieba. Jest za to piasek we włosach mamy i jej śmiech, jest wata cukrowa, ojciec biegnący daleko w zimne fale z nim w ramionach pośród radosnych krzyków i pisków. Jest wielki zamek z fosą i zwodzonym mostem z kawałka drewna i z muszlami sercówek na blankach; jest Lottie, uśmiechająca się promiennie mimo braków w uzębieniu, pokazująca mu piąstki pełne bursztynów - jest wszystko to, co może kojarzyć się z prawdziwym rajem. I teraz, gdy patrzy ponad kędzierzawą głową Harry'ego na jaskrawe lśnienie wody i bezmiar pogodnego nieba, nie potrafi powstrzymać się od westchnienia. Jest pięknie, ale nie tak, jak wtedy. I nigdy nie będzie, skoro nie ma ich - nie ma mamy, nie ma taty. Nie ma Lottie.
Cholera, miałaby dzisiaj już sześć lat.
- Macha do nas - mówi Harry, wyrywając go z chwili użalania się nad sobą i swoim życiem. Szczęście w nieszczęściu. Czasem serio wolałby nie mieć wtedy tyle farta.
- Gdzie? - Mruży oczy i wreszcie odnajduje w oddali coś jasnego, co rzeczywiście może być Niallem. Złoty punkcik jego głowy podskakuje na falach, woda sięga mu już do szyi.
Louis odrywa od niego wzrok i wraca do rysowania. W milczeniu dodaje kolejne szczegóły i już prawie kończy, gdy czuje mocne szarpnięcie, uderzenie, i po chwili leży na piasku, krzywiąc się z bólu.
- Odbiło ci, do cholery? - wrzeszczy na Harry'ego, bo jakim trzeba być idiotą, żeby zrywać się tak gwałtownie, gdy ma się kogoś na plecach?
Ale on nie słucha. Stoi wyprostowany, wpatrzony w morze. Niedokończony tatuaż lśni czernią na jego łopatce, a zmierzwione włosy tańczą na wietrze i wyglądałby pięknie, gdyby nie ogromne napięcie w całej sylwetce, drżącej jak naprężona struna. Louis siada i patrzy w tym samym kierunku, próbując odszukać wzrokiem to, co tak poruszyło Harry'ego. I nagle widzi - a raczej dociera do niego, że nie widzi tego, co powinno tam być. Nie widzi Nialla.
Nim zdąży zareagować w jakikolwiek sposób, Harry rzuca się biegiem przez plażę, wpadając na ludzi i niemal potykając się o własne nogi. Woda rozpryskuje się pod jego stopami, morze go spowalnia, ale wciąż biegnie, brnie rozpaczliwie przez coraz wyższe fale, potem zaczyna niezgrabnie płynąć w kierunku, gdzie zniknęła jasna czupryna Nialla. I po chwili sam znika, połknięty przez błękit. I się nie wynurza.
Louis nie jest głupi i nie biegnie jego śladem. Nawet kiedy traci głowę, pozostaje boleśnie świadomy tego, że sam za nic nie dałby radu uratować ich obu. Kieruje się więc w całkiem innym kierunku, z Joelem depczącym mu po piętach. Do wieży ratownika.
Potem wszystko toczy się błyskawicznie, niemal jak na filmach, które często oglądają. Nim ktokolwiek zdąży naprawdę spanikować, jest po wszystkim. Ludzie już pochylają się nad chłopcami, Nialla chyba trzeba reanimować, ale Louis ma to teraz gdzieś. Potem, po jakimś czasie, gdy głębiej się nad tym zastanowi, pewnie dojdzie do wniosku, że o niego powinien się martwić bardziej. Ba, w ogóle powinien się o niego martwić, w końcu jest jego bratem i tak dalej. Ale w tym momencie nie widzi nikogo i niczego poza Harrym, który obok kaszle i wymiotuje słoną wodą.
Działa impulsywnie - jak zawsze. Nie zważając na nic odpycha na bok ratownika, a gdy ten próbuje go odsunąć, dostaje naprawdę mocnego kopniaka w krocze - ludzie, on gra w piłkę, co jak co, ale kopać umie. Facet zgina się jak przełamana trzcina, a dobija go Joel, który podstawia biedakowi nogę, kompletnie niespodziewanie przychodząc Louisowi z pomocą i umożliwiając mu dotarcie do Harry'ego. 
Dzięki temu może bardzo porządnie nim potrząsnąć.
- Ty cholerny mały popierdolony idioto! - Łapie go za ramiona i wypluwa znacznie więcej epitetów, które już wkrótce zapewnią mu porządny szlaban. - Nigdy więcej tego nie rób! Zabiłbym cię, gdyby coś ci się stało.
- Dzięki - mamrocze chłopak. Włosy ma mokre, pozlepiane i pobrudzone czymś śliskim i obrzydliwym, a oczy trochę nieprzytomne. - To miłe z twojej strony.
- I naucz się pływać, zanim zaczniesz odgrywać pieprzonego bohatera. 
- Umiem pływać - jęczy cicho, próbując się podnieść. - I nie bij mnie. Za co to?
Za to, że nie mogę stracić jeszcze ciebie, myśli, ale przecież tego Harry'emu nie powie. Nigdy.
Zdecydowanie nie powinien wiedzieć, jak cholernie ważny jest.
___________________________________________________

*Dante Alighieri - Boska komedia; Piekło, Pieśń XXXIV

Co do Harry'ego, Nialla i kwiatów, chodzi oczywiście o ten dialog, pierwsze spotkanie Mistrza i Małgorzaty:
"Niosła obrzydliwe, niepokojąco żółte kwiaty. [...] I proszę sobie wyobrazić, że to właśnie ona, odezwała się nieoczekiwanie:
- Podobają się panu moje kwiaty?
[...]
Spiesznie przeszedłem na tę stronę, po której szła ona, podszedłem do niej i odpowiedziałem:
- Nie.
Popatrzyła na mnie zdziwiona, a ja nagle i najzupełniej nieoczekiwanie zrozumiałem, że przez całe życie kochałem tę właśnie kobietę!" (Michaił Bułhakow - "Mistrz i Małgorzata", rozdział 13)

Piosenka: Black Label Society - Scars
(bo próbowałam dopasować do tego rozdziału wiele piosenek, aż wreszcie ta wpasowała się sama)