sobota, 26 września 2015

Rozdział II. Rely on you.



sometimes I hate the life I made
everything's wrong every time

pushing on I can't escape
everything that comes my way
is haunting me taking its sweet time


Po każdym spojrzeniu w otchłań jakaś cząstka jej nicości zostaje w tobie, Lauri. Możesz uciec przed ciemnością, ale nie uchronisz się przed pustką.
Dwadzieścia trzy słowa. Dwa przecinki, dwie kropki. Garść liter, trochę spacji pomiędzy nimi.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o wracanie w pełnej okazałości.
Serio. Dwa zdania. Śmiechu warte.

Hella patrzyła na niego beznamiętnie białym ekranem. Wciąż dziewiczo czystym, nie licząc tych dwóch zdań, wystukanych w pierwszych linijkach i majaczących nad pustą stroną Worda jak uniesione w pytaniu brwi. To tyle?, pytał go kpiąco własny laptop. Tyle? Opłacało ci się mnie włączać dla dwóch pieprzonych zdań?
Gdyby Hella umiała mówić, miałaby dla niego więcej kąśliwych - i najprawdopodobniej trafnych - uwag niż jakikolwiek człowiek. Zbyt często ostatnio gapił się na nią tępym wzrokiem, z otwartym dokumentem tekstowym, palcami na czarnych zębach klawiszy, ogromem dobrej woli - i pustą głową. To jest, wróć. Z głową napchaną myślami tak gęsto, że nie dawały mu spokoju - a nie umiał wysunąć ani jednej. Tkwił bezradnie przy biurku z mózgiem jak góra żelastwa i nie mógł się pozbyć tego ciężaru w żaden sposób, nawet ten, który zawsze był tak sprawdzony i dobry.
King - który, na własne szczęście, nie był jego ojcem - napisał kiedyś, w "Misery" bodajże, że z pisaniem jest jak z waleniem konia. Co prawda gdzie indziej porównał je do czarów, do wody życia, do uwodzenia... Ale - ludzie, bądźmy szczerzy - to pierwsze porównanie najbardziej zapada w pamięć i prawdopodobnie jest najtrafniejsze ze wszystkich.
Tyle tylko, że on - teraz - jakoś nie umiał sobie przypomnieć, jak to się robi.

To nie tak, że nie miał pomysłu. Bardzo ogólną oś fabuły naszkicował już dawno, podobnie jak głównego bohatera. Dziwaka. Wszyscy jego bohaterowie byli dziwni, co chętnie wytykali krytycy, gdy nie mogli znaleźć zarzutów dla innych rzeczy - a zwykle nie mogli, he he.
Lauri był Finem i miał, jak na Fina przystało, niebieskie oczy - oraz, jak na Fina nie przystało, ciemne włosy. I charakter - co było tak typowe dla jego książek - będący twórczą (czyli, innymi słowy, kompletnie popierdoloną) mieszanką niepasujących do siebie cech i przyzwyczajeń. Lubił tworzyć takich ludzi, poplątanych i nieprzewidywalnych jak życie, które rządzi się przecież wszystkimi możliwymi prawami oprócz logiki.
Z ciekawostek: każda z tych postaci mogłaby o sobie powiedzieć, że jest legendą. Bo choć ich osobowości były wysnute z wyobraźni, i to bardzo odległych jej zakątków - to jednak każda opierała się na cząstce prawdy.
Na drobince charakteru kogoś, kto naprawdę istniał, istniał poza wyobraźnią.
Przynajmniej kiedyś.

Słowem, koncepcję miał. Mglistą i pozbawioną szczegółów, które miał nadzieję zobaczyć później, tak, jak to było w starych grach komputerowych - im bliżej się podeszło, tym więcej detali pojawiało się w otoczeniu. Miał w głowie wydarzenia, jedne dokładniej zaplanowane, inne mniej. Miał mnóstwo czasu na myślenie, mnóstwo czasu na pisanie i mnóstwo czasu na czytanie, sprawdzanie i te poprawki, które musiał zrobić sam. Miał dużo powodów, miał nieograniczone możliwości. Miał wszystko poza tym, co pchnęłoby go do pisania.
Taki szczególik.
Ale bez tej iskry był w dupie.
Miło.

A te napisane zdania paliły go w oczy, dwie czarne niteczki w niekończącej się bieli. Chyba wolałby, żeby nie było nawet ich. Podkreślały tylko to cholerne NIC, które nie miało zamiaru stać się CZYMŚ.
To biel była otchłanią, nie czerń. Pustka, nie ciemność.

Mówią, że najciężej zacząć. Ale kiedy początek zaczyna być początkiem? W którym momencie zaczyna współpracować? Po pierwszym akapicie? Stronie? Rozdziale? Po pierwszym skończonym opisie? Pierwszym całym dialogu? Pierwszym sensownym wydarzeniu?
Właśnie doszedł do odkrywczego wniosku, że nienawidzi początków.

Zamknął laptop niezbyt delikatnie i wpatrzył się w przeciwległą ścianę pokoju, zaciskając bezwiednie palce na rozgrzanej obudowie komputera. Przez chwilę gładki plastik był papierem, znajomym, szorstkim, o naddartych brzegach, ciepłym od przebiegających przez niego dłoni, pociętym szeregami nieudolnych jeszcze, ale szczerych słów - a powietrze gięło się od śmiechu i ciszy, wpadających w siebie na przemian. Parę sekund czuł to całkiem wyraźnie, ten letni, błękitny, leniwy dzień, zapach atramentu, słoneczne światło na policzku, rękę pod brodą, błysk oczu, głos - ale zaraz potem wszystko zniknęło i zapełniło się pustym pokojem o białych ścianach, które go pożerały. Zamknął oczy, rozpaczliwie modląc się o powrót tej myśli, pięknej myśli, jednej z tych zagnieżdżonych w mózgu najgłębiej i wydostających się na wierzch najbardziej niespodziewanie. Bezskutecznie. Inną charakterystyczną cechą tych wspomnień było to, że nie lubiły się zjawiać na zawołanie - przemykały nagle, bez ostrzeżenia, i równie szybko znikały, ledwie ocierając się o niego tymi kawałeczkami zapachów, kolorów i dźwięków. Nie chciały wracać, choć zaklinane z całych sił.

A w ciągu tych przelotnych sekund rozszarpywały od środka, tak po trochu, za każdym razem.

Na dworze było tak pięknie. Lipcowe niebo przybrało najczystszy i najbardziej pogodny ze swoich odcieni, utkany z tak delikatnych tonów niebieskiego, że gdyby dało się go dotknąć - pewnie okazałby się czymś równie łatwym do przekłucia jak powierzchnia mydlanej bańki. Ale wizja dotknięcia go była tutaj bardziej absurdalna niż gdziekolwiek. Niebo nad Londynem jest jakieś takie odległe i obce, zawieszone gdzieś poza zasięgiem, nieosiągalne i nierzeczywiste. Piękne jak obraz i równie dalekie od prawdy.
Wpatrywał się w nie długo, pozwalając wiatrowi na urządzenie orgii w jego włosach. Niewidzialne palce wzbiły w powietrze każde pasemko z osobna i rozrzuciły je leniwie na jego twarzy, wdzierając się do oczu, które błękit rozjaśnił, zaszklił i oślepił, zmuszając go wreszcie do zamknięcia powiek. Wbił dłonie w barierkę, uniósł twarz i jeszcze przez chwilę stał nieruchomo, z ulotnym wrażeniem całkiem czystej głowy - a potem wszedł z powrotem do domu, czując jak wywiane myśli wślizgują się przez balkonowe drzwi i układają w jego głowie w całkiem innej kolejności. Docisnął skrzydło do framugi i przekręcił klamkę.
A w przedpokoju cicho zaszemrał klucz, obracający się w zamku.

Bez słowa obserwował, jak w pustą przestrzeń mieszkania wlewa się światło - jak między białe ściany wpełzają barwy, jak w ciszę wciskają się kroki. Przyglądał się w milczeniu sylwetce, która ze swobodą gospodarza zakluczyła drzwi od środka, odnalazła swoje odbicie w lustrze i oceniła stan jasnej czupryny, a dopiero potem jej spojrzenie powędrowało do niego.
Niall się uśmiechnął - i w tym samym momencie cała ta martwa próżnia zniknęła bez śladu. Miał w zwyczaju wnosić do tego domu wszystko - meble i gazety, obrazy i instrumenty, kubki i zwierzęta - ale nigdy jeszcze nie przyprowadził ze sobą pustki. On był samą treścią. Często absurdalną albo niezrozumiałą, zbyt jaskrawą, zbyt męczącą - ale treścią.
I choć Harry nie przyznałby tego za nic w świecie, nawet z rewolwerem przy skroni - kolory Nialla były jedynym lekarstwem na biel. Mógłby pomalować swoje mieszkanie wszystkimi możliwymi farbami, a i tak byłoby bezbarwne, gdyby nie odwiedzała go ta chodząca definicja ekscentryzmu.
- Przyniosłem ci ananasa - oznajmił teraz w ramach powitania.
- Emm... Miło. - Zazwyczaj ciężko było znaleźć odpowiednią reakcję na jego słowa. Jakby testował w ten sposób ludzi, rzadko kiedy mówiąc to, czego od niego oczekiwano.
- Wyczytałem dzisiaj, że potęguje działanie leków.
- Ananas?
- Tak. Ciekawe, czy to się też tyczy narkotyków - powiedział z typową dla siebie śmiertelną powagą, przesuwając palcami po łuskowatej powierzchni owocu. - Pomyśl, jaki interes można by na tym zbić. I szpanować w rozmowach. "Czym się zajmujesz w wolnym czasie?" "A, takie tam. Jestem dilerem ananasów".
- Hej. Nie zapomniałeś o czymś?
- O czym? - Uniósł pytające spojrzenie.
- Na przykład o wzięciu swoich leków.
- Mam zamiar jeść ananasa, a on reaguje z psychotropami. Przecież o tym mówię. Nadążaj. - Już miał skierować się do kuchni, kiedy Harry oderwał się od ściany, pod którą tkwił, i w kilku krokach pokonał dzielącą ich przestrzeń korytarza.
- A więc masz mój ołtarzyk w pokoju - powiedział zamyślonym tonem, zatrzymując się o jakiś metr przed nim. Głos miał cichy i spokojny, ale wyraz jego oczu nie przypominał już tego sprzed chwili.
- O, czytałeś - miło zdziwił się Niall.
- Zawsze czytam.
- To takie uro...
- Zawsze też proszę swoje otoczenie... - Po kolejnym kroku przestrzeń skurczyła się do pół metra, a w rozszerzonych źrenicach chłopaka odbiło się nagłe zrozumienie. I niepokój. - ...żeby nie dzieliło się z nikim żadnymi informacjami.
- O, a ja... Ja... Ja w zasadzie to miałem... - Cofnął się przed nim, nagle tracąc kilka centymetrów z tych swoich rzekomych pięciu stóp ośmiu cali. Wyjął wrzucony przed momentem do kieszeni klucz i po omacku próbował trafić nim do zamka.
- I miło byłoby, gdyby otoczenie raz posłuchało. - Wyciągnął rękę i z powrotem zatrzasnął drzwi, które ten już-już otwierał, gorączkowo szukając ucieczki.
- Właśnie miałem wychodzić - wytłumaczył niepewnie, przestępując z nogi na nogę.
- Nie, kochanie - zaprzeczył spokojnie. - Właśnie miałeś usiąść w kuchni swojego przyjaciela i odbyć z nim miłą pogawędkę przy ananasie.
- Serio? - Przełknął ślinę. - A o czym?
W jego twarzy było coś, co nagle odebrało Harry'emu chęć potrząśnięcia nim.  
Zamiast tego więc westchnął i opuścił rękę.
- Po prostu idź do tej pieprzonej kuchni, okej?
Podążył zaraz za nim i przyglądał się, jak niedoceniony diler obiera owoc - jak zręcznie nóż miga w jego dłoniach i jak resztka tego czegoś w niebieskich oczach odbija się raz po raz w srebrnej tafli ostrza.
Tym czymś był strach.
Najbardziej znienawidzone przez niego uczucie.

- Niall? - zaczął po chwili, siląc się na lekki ton. Wziął w palce kawałek lepkiego miąższu. - Sam sobie wymyślisz najbardziej bolesny sposób na śmierć czy zdasz się na moją kreatywność?
- Ale ja jestem niewinny! - rzucił obronnie blondyn. Musiało do niego dotrzeć, że przyjaciel od początku żartował, bo ten paskudny przebłysk lęku zniknął już z jego rysów i napełniła je zwykła pewność siebie.
- Jasne. Jak zawsze. - Przewrócił oczami.
- Właściwie to powinieneś być mi wdzięczny.
- Och, no pewnie. Kupię ci ferrari.
- Wolałbym le...
- Niall!
- Co?
- Mówiłem ci to drobne dwa miliony razy. - Włożył do ust kolejny kęs, choć miał świadomość, że sam sobie przez to zepsuje efekt przemowy. Ale jego zgubna słabość do ananasów była, niestety, silniejsza niż gniew. - Żebyś nie pisał o mnie bez mojej wiedzy i zgody - dodał po paru sekundach stłumionym głosem.
- Ty robisz to samo - odparł zarzut bez zastanowienia. Usiadł na brzegu stołu i patrzył na niego, kiwając nogami.
- Nieprawda.
- Przepraszam bardzo, a kto był pierwowzorem Nevina? - oburzył się, przywołując swój ulubiony przykład. Nevin był uzależnionym od opium i jedzenia policjantem z jego przedostatniej książki. Określenie "pierwowzór" było grubo przesadzone, ale może i jakiegoś tam podobieństwa dałoby się doszukać. - Że nawet nie wspomnę o umieszczaniu moich bezcennych złotych myśli w swoich dialogach bez podawania autora.
- To NIE jest to samo - powiedział z naciskiem. - Ja nie podaję ludziom faktów z twojego prywatnego życia.
- Jesteś artystą. Twoje życie prywatne jest życiem publicznym - walnął jedną ze swoich dziwnych sentencji, bawiąc się trzymanym w rękach nożem.
- Pieprzysz głupoty.
- Bo?
- Bo - wyciągnął otwartą dłoń i znacząco złapał się za kciuk - po pierwsze: nie jestem osobą publiczną. Dlatego publikuję pod pseudonimem i nie udawaj, że o tym nie wiesz. Po drugie...
- Publikujesz pod pseudonimem dlatego, że się boisz - wtrącił cicho i - w odpowiedzi na jego mordercze spojrzenie - uniósł nóż w obronnym geście.
- Po drugie... - kontynuował, pomijając tamtą uwagę bez słowa. - ...no, czy ja ci to serio muszę tłumaczyć? To, że mówię coś tobie, to nie znaczy, że masz roznosić to dalej. Naprawdę.
- Jezu, Harry. Napisałem tylko, że pracujesz nad nową książką, bo to prawda. - Zakręcił w palcach nożem. - Ludzie czekają na jakieś wieści, długo nie było nic od ciebie. I co takiego się stało?
- A widzisz, żebym pracował? - Usiadł na krześle naprzeciwko niego, położył ręce na oparciu i wlepił w niego twarde spojrzenie, zadzierając lekko głowę.
- Skąd mam to wiedzieć? - Jego chwilowa zabawka wreszcie wymknęła mu się z dłoni i uderzyła o płytki z brzękiem. - To, że nie siedzisz w tym momencie z nosem w laptopie, to nie znaczy, że nie pracujesz. Sam mi mówiłeś, że to się tworzy tu. - Postukał się w skroń. - A potem to tylko przelewasz na papier.
- Klawiaturę.
- Metaforyczny papier. Możesz pisać nawet na glinianej tabliczce, to bez różnicy. - Machnął ręką lekceważącym gestem. - No, jakie masz jeszcze do mnie pretensje?
- Takie, że nie pracuję! Nie słyszysz, co do ciebie mówię? - podniósł głos tak nagle, że Niall podskoczył, a potem się roześmiał.
- I co? To moja wina?
- Nie. A wiesz, szkoda. Szkoda, że nie jesteś moją muzą.
Prawie spadł z wrażenia na ziemię.
- Słodki Zeusie - powiedział w uniesieniu, zaciskając dłonie na krawędzi stołu tak kurczowo, jakby nagły wzrost ego mógł go unieść w powietrze. - Nikt nigdy nie powiedział mi czegoś równie romantycznego.
- Zapisz to sobie i powieś nad łóżkiem.
- Zrobię to!
- Moja wena naprawdę mogłaby przychodzić trochę częściej niż ty - mruknął Harry grobowym tonem. Podniósł z podłogi nóż i wstał. - A wracając do poprzedniego tematu...
- Hej, hej, hej. Zanim zrobisz coś, czego będziesz żałował... - ton Nialla znowu przeskoczył na ostrożny. - Przypomnij sobie, kto kiedyś siedział przy tobie, jak byłeś chory.
- Pamiętam. Erica.
- Dobra, to nie był najlepszy argument. Emm... Przypomnij sobie, kto pierwszy docenił twoje zdolności pisarskie.
- Serio? - Zmrużył oczy, opierając się o stół. - Też pamiętam. Louis. - Dawno niewymawiane imię zostawiło ciepło na jego ustach.
- Okej. To może, niezależnie od wszystkiego, pamiętaj, że cię kocham i nie mścij się na mnie za swoją impotencję twórczą?
- Co... co twórcze?
Ich spojrzenia przez chwilę się mierzyły, zaskoczenie natrafiło na kpinę - i nagły śmiech targnął Harrym tak gwałtownie, że aż zgiął się wpół, trzymając za brzuch i próbując złapać oddech. Poczuł w oczach łzy.
- Nie - powiedział dopiero po chwili, gdy udało mu się wyprostować. - To nie jest ani trochę śmieszne. Ani trochę.
- Owszem, jest. - Niall wyszczerzył do niego zęby, bardzo zadowolony z efektu, jaki wywołały jego słowa. - Ciebie nie śmieszy byle co.
- To był śmiech rozpaczy.
- Nie wydaje mi się.
- Ale ja serio nie daję rady. - Opadł z powrotem na krzesło. - Dlaczego, u licha, napisałeś, że premiera wiosną? Nie ma na to szans.
- Wiosna to na przykład czerwiec.
- Ale przygotowanie zajmie im z trzy miesiące i to tylko jeśli się bardzo pośpieszą. Czyli ja musiałbym się wyrobić do marca. - Spojrzał na niego ponurym wzrokiem.
- I w czym tu problem?
- No, domyśl się, geniuszu.
- Przypomnij mi... - Postukał w blat palcami, a w jego oczach pojawił się namysł. - Ile czasu pisałeś "Bezruch"?
- Ale to nie ma nic do rze...
- Ile, Harry? Ile ci to zajęło? Pamiętasz?
- Dwa - mruknął wreszcie niechętnie.
- Ile? Nie dosłyszałem. Dwa lata?
- Dwa miesiące.
- No popatrz. A do marca masz osiem. - Logika Nialla opierała się na myśleniu tak prostym, że to aż bolało. On tak kompletnie nic nie rozumiał.
- To jest całkiem inna sytuacja - sprostował znużonym tonem. - Wtedy ślęczałem nad tym nocami.
Pamiętał to dobrze. Te godziny z piekącymi od laptopa i braku snu oczami, z ilościami kawy bliskimi dawki śmiertelnej (10 gram kofeiny podobno zabija, ale czy ktokolwiek słyszał o takim przypadku?). Pamiętał, że odrywał się od pisania tylko wtedy, gdy pokój zaczynał wirować mu w oczach. Albo gdy ręce trzęsły się tak, że nie potrafił napisać prostego słowa.
Koszmar? Może i tak, ale dałby wiele, żeby wrócić do tamtych czasów. Żeby musieć zmuszać się do niepisania - podczas gdy dziś nie umiał sklecić paru zdań.
- Słuchaj, nikt ci nie każe się męczyć. - W głosie przyjaciela dźwięczała łagodna wyrozumiałość. Chyba jeszcze gorsze to niż politowanie. - Ale skoro potrafisz stworzyć coś tak szybko...
- Pamiętaj, że "Bezruch" jest krótki. Ma dwieście stron z groszami.
- I pozostaje najlepszą z twoich książek - stwierdził poważnie. - W życiu żadnej tak nie przeżywałem. Z pięć razy rzuciłem nim o ścianę.
- Mam to uznać za komplement?
- Jak chcesz.
- Rzecz w tym, że... nie powtórzę tego. Nigdy. Pisanie mi teraz idzie jak krew z nosa. - Spuścił wzrok na swoje palce i przez chwilę znalazł zajęcie w wyłamywaniu stawów. Zawsze lubił ten dźwięk.
- To ma na ciebie zły wpływ.
- Daj spokój. To tylko pękające pęcherzyki z gazem. Udowodniono naukowo, że nieszkodliwe.
- Mówię o pisaniu. To takie... zamknięte koło, nie? - Przez chwilę milczał, jakby szukał odpowiednich słów. - Nie idzie ci pisanie, więc się wkurzasz. Wkurzasz się, więc idzie ci jeszcze gorzej. Więc wkurzasz się jeszcze bardziej...
- Dzięki za diagnozę. Nie pomogłeś ani trochę, ale i tak dzięki.
- Jeszcze nie skończyłem. - Uniósł palec karcąco jak przedszkolanka.
- Przepraszam. Wypiszesz mi receptę na swoje antydepresanty?
- Chodź ze mną do klubu dziś wieczorem. - Wypowiedział to takim tonem, jakby to był pomysł na miarę odkrycia penicyliny.
- Jasne. Uwielbiam patrzeć, jak palisz trawkę i wymyślasz teksty na podryw.
- Musisz się rozerwać. Oczyścić umysł. Rozładować napięcie.
- I obudzić z kacem. Na bank będzie mi się świetnie pisało z pękającą głową.
- Pójdziesz ze mną - zadecydował Niall, puszczając wszystkie jego słowa mimo uszu. - Wyrwiesz kogoś fajnego i jutro będziesz całkiem innym człowiekiem.
- Błagam cię.
- Potrzebujesz tego, Harry. Serio. - Przechylił się tak, że znowu prawie spadł ze stołu, na którym siedział, i oparł ręce na jego ramionach. W oczach miał troskę. - Zaczynasz pomału wariować.
- Pierdolenie.
- Tak... - Pokiwał głową. - To właśnie to, czego ci brakuje.
- Od kiedy seks pomaga w pisaniu?
- Wszystko sprowadzasz do pisania. To niezdrowe. Musisz czasem zająć się czymś innym, mniej zawodowym, bardziej rozrywkowym... - spokojnie toczył swój wykład dalej. - Napić się, potańczyć, przypomnieć sobie, ile masz lat... Wiesz, ile refleksji nachodzi człowieka, gdy po cudownej nocy widzi w bladej mgiełce papierosowego dymu kontur ciała ubierającej się kobiety i czuje...
- Ty nie palisz papierosów - przerwał mu. - Palisz wszystko oprócz papierosów, to raz, NIE CHCĘ ZNAĆ SZCZEGÓŁÓW TWOJEGO ŻYCIA ŁÓŻKOWEGO, to dwa, a poeta z ciebie kiepski, to trzy.
- Podcinasz mi skrzydła!
- Dlatego nie powinienem z tobą tam iść.
- E tam. Ty znajdziesz swoją zdobycz, ja swoją. Nie będziemy sobie przeszkadzać. Jest wiele miejsc, gdzie można...
- Ty serio masz w głowie tylko jedno. - Nie było to z jego strony specjalnie odkrywcze spostrzeżenie, ale nic lepszego nie przyszło mu na myśl.
- I mówi to człowiek, który wytatuował sobie nagą syrenę, a laptop nazwał imieniem rudej wampirzycy.
- Ale Hellę to ty szanuj!
- Jasne. Ja tam zawsze wolałem Annuszkę. Niedoceniona postać. Ludzie kojarzą ją tylko z olejem.
- Bo to jej jedyna rola. Rozlanie oleju i zrobienie afery. Wiesz, to trochę jak ty - tylko ty masz ananasa i znęcasz się nade mną.
Naciągane porównanie. Niall tylko pokręcił głową.
- Słaby argument, żeby nie iść. Nie masz nic do roboty.
- Mam za to przyjaciela idiotę. Który swoją drogą jest nimfomanem i powinien się leczyć.
- To ty masz na ręce gołą babę - odgryzł się beznamiętnie.
- Masz tylko jeden argument?
- A ty masz pieprzoną gołą babę na pieprzonej ręce.
- Ale to nie ja rzuciłbym się na wszystko, co się rusza i jest płci żeńskiej.
- Bo tobie wystarczy tylko ten pierwszy warunek, nie? - Wzruszył ramionami z krzywym uśmieszkiem. - Jak to szło? Żeby życie miało smaczek, raz...
- Ciebie, Horan, nie tknąłbym nawet kijem. Przez szmatkę. I w rękawicach ochronnych.
- Jeszcze przed chwilą nazwałeś mnie swoją muzą - powiedział ze smutkiem, zeskakując niezgrabnie ze stołu. - Właśnie moje życie legło w gruzach. Moja samoocena spadła do zera. Moje uczucia krwawią. Moje serce leży u twoich stóp w kawałkach.
- Więc je pozbieraj i idź na imprezę. Będę z tobą duchem.
- Ciałem też. Ubieraj się i chodź. - Pociągnął go za rękę, szorstką i klejącą od zaschniętego soku.
- Nigdzie nie idę. - Wyszarpnął ją i ostentacyjnie wytarł.
- Zdziwisz się, ale idziesz.
- Po moim trupie.

- W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać - oznajmił Niall, gdy tylko weszli do klubu, a potem zniknął.
- Nie wiem, gdzie cię szukać - odpowiedział w przestrzeń.
Mówił to do Nialla. Ale jego umysł szepnął, że te słowa są - powinny być - nawet jeśli nieświadomie - nawet jeśli bez szans na odpowiedź - skierowane do kogoś innego.
Jeśli cię wołam, nawet nie wiedząc, że wołam -
Czy ty nie powinieneś tego słyszeć, gdziekolwiek jesteś?


don't wanna be rude 
but I have to
nothing's good about the hell 
you put me through

i just need to look around
see that life that has come unbound


W tłumie, gdzie tlen zastępują pomieszane zapachy ciał, gdzie tętno poddaje się basom z głośników, a krew drży pod skórą, rozcieńczona alkoholem i zarazem gęsta od napięcia - nie ma pustki. Nie ma, prawda? Tam mógł przynajmniej przed nią uciec, w te kolorowe wstęgi świateł, w roztańczone zarysy sylwetek, w głębię nieznajomych twarzy. Mógł pozwolić porwać się między chaos, oszaleć od tego migotania, ogłuchnąć od muzyki, pomieszać myśli. Mógł się też stamtąd z powrotem wydostać, tym razem z ciepłem uwieszonego na ramieniu ciała, mógł znaleźć się przy ścianie, w którą to ciało się wtopiło i pociągnęło go za sobą.
Dziewczyna miała długie, proste włosy, rysy delikatne i pocięte w geometryczne kształty cieni, a palce ciężkie od pierścionków. To nasunęło mu niejasne skojarzenie z metrem, z artykułem i z tamtą niedawną, mało przyjemną rozmową. Może to byłby nawet dobry trop, gdyby był bohaterem filmu, książki - jakiejkolwiek fikcji, gdzie żadna z pojawiających się postaci nie jest przypadkowa i każda ma wpływ na fabułę, niezależnie od tego, czy jest wysłuchującym zwierzeń taksówkarzem czy prostytutką o dobrym sercu.
Ale to przecież nie była książka. To było życie, które zderza każdego z tysiącem całkiem przypadkowych ludzi i wcale nie przejmuje się tym, jaką rolę - i czy w ogóle - odegrają.
I to nie była tamta istota od gazety i artykułu. Tamta nie wpłynęła na niego nijak. Ta - niższa, ładniejsza, z bardziej miękkim spojrzeniem - może miała jakieś większe znaczenie. Może miała zapełnić pewne brakujące miejsce.
Więc była ona, jej zapach, jej ciepło, jej nierówny puls. Były jej oczy, w tym nienaturalnym świetle zupełnie fioletowe. Były jej dłonie, tonące w jego włosach i spływające po karku głodnym dotykiem. Było jej drobniutkie ciało, w którym każda krawędź dopasowywała się do jego rąk, każde wgłębienie na nie czekało. Był jej oddech szamoczący się między jego wargami, jej zamknięty gdzieś pośród szumu w głowie jęk, jej wszystkie guziki, które same wpadały w jego palce.

I była jeszcze świadomość, że - choć to wszystko go usidla, więzi, przenika i wypełnia - to jest przeraźliwie pusty w środku, pusty na wylot i do bólu.

To zimne uczucie ukąsiło jego mózg tak nagle, że się cofnął. Coś jednak boleśnie przytrzymało go w miejscu - dotknął karku, spojrzał w dół na splątane naszyjniki, które zawisły między nim a dziewczyną jak niewypowiedziany wyrzut.
Uniósł machinalnie rękę i mocno szarpnął za wisiorki.
Krzyżyk, który Erica dała mu na osiemnaste urodziny i którego od tamtego dnia nie zdjął, odskoczył na jego pierś, ale drugi łańcuszek zachrzęścił nieprzyjemnie pod jego palcami i upadł rozerwany na ziemię. Właścicielka momentalnie osunęła się na kolana, gorączkowo szukając zguby, a jemu nagle ta obrazowa scena nasunęła pewien pomysł do powieści.
No proszę. Inspiracje są wszędzie.
Odwrócił się i ruszył gdzieś przed siebie, rozglądając się za Niallem i słysząc przez mgłę, jak dziewczęcy głos usiłuje przekrzyczeć muzykę i nieporadnie go woła.
Nawet się jej nie przedstawił, stąd problemy.
Gdy mimo wysiłków nie odnalazł nigdzie jasnej głowy, machnął ręką i wyszedł, brnąc obojętnie przez tłum - znowu. Ostatnio ciągle tylko przedzierał się między ludźmi. To się robiło nudne.

Nocne powietrze musnęło jego twarz chłodną pieszczotą, a przemieszane zapachy - perfum, potu, alkoholu, dymu, gorąca - powoli spełzały z niego i odchodziły w ciemność, gdy wdychał bardziej znośny zapach spalin i pisał esemesa.

✍   ja sie zmywam, gdybys mnie szukal. chociaz wiem, ze nie bedziesz.

- Hej! - usłyszał za plecami głos. Uniósł wzrok znad niewysłanej wiadomości, potem powoli się odwrócił.
Miała krzywo pozapinane guziki w koszuli i dwa wykrzykniki w oczach - brązowych, jak się okazywało bez tych świateł.
- Ty... - powiedziała, gdy zatrzymał spojrzenie na jej twarzy. - Jak się nazywasz?
- Edward - powiedział obojętnie. Powieka mu nawet nie drgnęła.
- A ja Rachel.
- Nie pytałem o to - zauważył spokojnie. Patrzył, jak wciąga głośno powietrze, a jej przyciśnięte do piersi dłonie się trzęsą. Zrobiła w jego stronę dwa chwiejne kroki i zadarła ku niemu głowę. Brokat osypał jej się ze zbyt szczodrze pomalowanych powiek i całe jej policzki lśniły od złotych drobinek. Rozmazana w kącikach szminka sprawiała, że jej usta wyglądały jak wykrzywione w grymasie.
- Ty - powtórzyła równie rozchwianym tonem. - Co robisz?
- Idę do domu. - To go niemal bawiło... ale jednak nie do końca.
- A ja?
- Co: ty?
- No... bo... - Zachłysnęła się słowami, które chciała wypowiedzieć. Dolna warga jej drżała.
- Rozumiem. - Wzruszył ramionami. Nie pamiętał już, co zwykle mówił w takich sytuacjach.
Wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka szybkim, spłoszonym gestem. Przez sekundę patrzył jej w oczy, podczas gdy w jego czaszce hulało echo zdania, wypowiedzianego dziś przez jego, pożal się Boże, przyjaciela: To właśnie to, czego ci brakuje.
Nigdy nie słyszałem większego kłamstwa, przemknęło mu przez myśl. Sięgnął do nadgarstka dziewczyny i odsunął jej dłoń.
- Nie rób sobie nadziei. - Odwrócił się i ruszył w stronę, gdzie prawdopodobnie czekało na niego puste mieszkanie.
- Jesteś dupkiem. - Niewyraźny głos załamał się dwa razy w ciągu tego zdania, rzuconego mu w plecy jak kamień.
Powiedz mi coś, czego nie wiem.
Spojrzał znów na ekran i jednym kliknięciem posłał w eter wiadomość do Nialla. Odpowiedź przyszła momentalnie - najwyraźniej nie bawił się zbyt dobrze. Choć trzeba mu oddać sprawiedliwość, że nie marnował słów.

☘   i jak?
Nijak.

✍   chyba nie wyszlo.

☘   za malo sie starales?

✍   mozliwe. chociaz to byl zly pomysl od samego poczatku, wiec i tak nie mialo prawa sie udac.

☘   jak niby ma sie udac, gdy facet jest slepym idiota i nie docenia tego, co moglby miec?

✍   dzieki. ale to nie byl facet, tylko laska.

☘   jakie to ma znaczenie? przeciez mowie o tobie.
Po powrocie do mieszkania usiadł przy biurku, nawet nie włączywszy światła. Po chwili jaśniał przed nim prostokątny ekran Helli - tapeta z jego ulubionym obrazem, "Davidem" pędzla Frederica Leightona. Nie tracił czasu na przyglądanie się królowi - i tak jak zwykle patrzącemu w innym kierunku. Włączył Worda i w nowym dokumencie zrobił parę notatek. Nigdy nie zapisywał nagłych olśnień, pomysły trzymał w głowie - te naprawdę dobre nigdy z niej nie uciekały. Ale tamte czasy minęły. Kto wie, czy to natchnienie nie rozwieje się do jutra? Wolał je zamknąć w tych paru ogólnikach jak w klatce i mieć pewność, że jutro znajdzie w nich punkt zaczepienia.
Potem z wahaniem wrócił do tego żałosnego początku. Jego palce same dopisały parę kolejnych zdań, nim zdążył się nad nimi zastanowić.
Z nią się nawet nie da walczyć. Jedna zapałka wystarczy, żeby rozjaśnić ciemność - a pustka, choćbyś ją wypełniał nie wiem czym, będzie się tylko cofać o krok. Nie odejdzie.
Patrzył na te słowa przez tyle czasu, sumując ich sylaby, powtarzając bez końca każde zdanie, że wreszcie przestały znaczyć cokolwiek. Plątanina czarnych kształtów. Oparł policzek o biurko i pod kątem gapił się w ekran, rozdmuchując swój ból głowy - aż z lekkiego ucisku w skroni zamienił się w pulsujące łupanie, obejmujące coraz większe części mózgu. Uśmiechnął się, zamykając oczy. A ból? Czy nim nie da się zapełnić wszystkiego? Rozważał tę nową myśl, by po chwili odrzucić ją niechętnie jako zbyt banalną. Miał nadzieję, że z biegiem czasu znajdzie lepsze rozwiązanie.
Właściwie to skąd ty bierzesz te niektóre pomysły?, spytał go kiedyś Niall. Nie wierzę, że to się da wymyślić, ot tak.
Same do mnie przyszły, odpowiedział wtedy. I choć tamten machnął ręką, uznając to za zbycie go byle czym, to przecież nie skłamał. Naprawdę przyszły do niego. Całkiem dosłownie.


holding on I'm lost in a haze
fighting life to the end of my days


25 lutego 1999

Są dwie zalety mieszkania z Joelem.

Pierwsza - że mało mówi.
Druga - że dużo słucha.
Dla porównania, Niall nadaje jak radio, którego nie da się wyłączyć. Można ewentualnie zapchać go jedzeniem, ale nawet gdy na chwilę milknie, bo usta ma zbyt pełne na ciągnięcie tematu, to nie znaczy, że zaczyna słuchać. Gdy jakaś czynność go naprawdę wciągnie, a żarcie zalicza się do tych wciągających - wówczas można by przed jego nosem stworzyć plan podpalenia Londynu, a on po skończeniu spokojnie wróci do przerwanej myśli, jakby słowa wypowiedziane przez innych nie istniały. To czasem pożyteczne, ale zwykle tylko wkurzające.
Z kolei Harry mówi wtedy, kiedy ma coś do powiedzenia i słucha, kiedy się go o to poprosi. Ale miewa też te swoje momenty zawieszenia, podczas których znajduje się we własnym dziwnym świecie i nie sposób go stamtąd wyrwać.
I to nie jest śmieszne. Dialog z nim wygląda tak:
- Harry, czy...
- Cicho, nie przeszkadzaj. (a dodajmy, że mówi to, siedząc z założonymi rękami i nieobecnym wzrokiem)
- Przecież nie jesteś zajęty?
- Jestem.
- A co robisz?
- Myślę.
Serio. To autentyk. On  m y ś l i.

Wracając - mieszkanie z Joelem ma w gruncie rzeczy najwięcej plusów. Oczywiście, że ma i minusy - choćby to, że domaga się gaszenia światła o dziewiątej. Erica wyznaczyła dwudziestą drugą jako godzinę policyjną, po której mamy być w łóżkach bez żadnej dyskusji - ale przy odrobinie dobrych chęci da się opóźnić kładzenie się spać nawet o czterdzieści pięć minut (a tu pojawia się plus mieszkania z Harrym - bo kto się oprze jego oczom?) (odpowiedź: na pewno nie Erica). Słowem, nie jest źle, a raczej: nie byłoby, gdyby nie Joel i jego upór. W żadnej sprawie nie stawia na swoim, ale w tej jest niewzruszony - o dwudziestej pierwszej może palić się co najwyżej nocna lampka. Nie mam pojęcia, czemu. Cóż, skutkiem tego wieczory wyglądają tak, że Niall - nieważne czy ma słuchaczy, czy nie - snuje półgłosem, zasłyszane Bóg wie gdzie, historie o duchach. Harry czyta, pomagając sobie latarką, Joel robi... cholera wie co. A ja albo zaciągam któregoś do gry w wilka i owce, albo wszystkich do zabawy w chowanego po ciemku, albo (najczęściej) rozkładam na biurku, w obrębie lichego światła mojej lampki, nieskończone pasjanse kartami Nialla. On sam zna chyba wszystkie możliwe gry karciane i to on nauczył ich mnie. Ale akurat pasjansa nie lubi. Może dlatego, że to gra wymagająca cierpliwości. 

Albo samotności.*
Zwykle jedno wynika z drugiego.
Ja lubię, bo to najprostszy sposób na powróżenie sobie. Wyjdzie za pierwszym razem - dostanę piątkę z jutrzejszego testu. Wyjdzie za drugim - czwórkę. Za trzecim - trójkę lub gorzej. Nie wyjdzie - idę na wagary.

Joel ma jeszcze jeden minus, który muszę dzisiaj dopisać do listy. Może nie gada tyle co Niall i nie ma dziwnej wyobraźni Harry'ego - ale jak już uda się go namówić do mówienia (zabawnie to brzmi, nie?), wówczas okazuje się, że ma w zanadrzu historie gorsze niż oni obaj razem wzięci. Bo on ich nie wymyśla. Są prawdziwe.


I ta cała straszna prawda, przez pieprzonego Joela i jego historyjki, nie daje mi spać już kolejną noc.

Nienawidzę go za to.


Dziwny. 
To słowo wlecze się za Joelem jak zapach nikotyny za nałogowym palaczem; zawisa nad jego głową, gdy siedzi skulony w kącie i przenika przez wszystkie zaczepki, spadające mu na kark.
Chłopcy z pokoju numer osiem nigdy nie są dla niego wredni; no, może trochę, ale oni wszyscy poszturchują się po równo i nie ma w tym nic złego - przecież każdy wie, że w ich kłótniach i bójkach jest więcej miłości niż w uściskach i całusach filmowych przyjaciół.
Oni nie. Ale są jeszcze inni. Inni często bywają okrutni.
Cóż. Choć Swallow's Heart jest miejscem jedynym na świecie, nie znaczy to jeszcze, że jest tam inaczej niż na całym świecie.
Dziwny.
Joel ma czarne włosy - bardzo lśniące, bardzo rozczochrane i bardzo kontrastujące z jego policzkami, białymi i przezroczystymi jak płatki śniegu. Jego czupryna jest tak ciemna, a skóra tak jasna, że w chłodne dni osiada na nich błękitny cień: bladość staje się niebieskawa, czerń - granatowa. Można odróżnić każdą żyłkę na jego powiekach, policzyć wszystkie drobinki piegów na nosie, który wydaje się za duży dla jego drobnej twarzy. Wszystko tam zresztą nie pasuje - brwi do oczu, podbródek do ust. Oczy są najdziwniejsze - ciemne, matowe i nieruchome. Ileż razy oberwało mu się za ich spojrzenie! Ma tylko jedenaście lat, a wzrok całkiem dorosły.
I przerażająco smutny.
Usta punktują tę ironię - delikatne, z dołeczkami w kącikach, stworzone dla uśmiechów. Ale Louis chyba nigdy nie widział go uśmiechniętego. Ósemka rozbrzmiewa śmiechem całymi dniami, z byle powodu, często nawet bez - ale nie słychać tam jego głosu.

Dopiero parę dni temu się rozgadał, co Louisa zaskoczyło tak, że nie potrafił ani mu przerwać, ani przestać słuchać. Zwykłe pytanie o rodziców - tak powszechne w tym świecie - otworzyło jakąś niedostępną dotąd furtkę do jego przeszłości. Historia ta, wypowiedziana jego zwykłym, monotonnym, cichym tonem, z opuszczonym nisko wzrokiem i zerową gestykulacją, wciąż odżywa każdym szczegółem w głowie nieszczęsnego słuchacza.
I teraz noc mści się na nim za tamto pytanie.

Sen Louisa jest pełen wyciągających się w jego stronę rąk, jęczących głosów, nieludzkich dźwięków i pustych oczu. Obłażą go jak pająki, unieruchamiają, duszą - i gdy budzi się z krzykiem, wciąż czuje ich ucisk na szyi i zastanawia się, czy ludzi, którzy umierają we śnie, też morduje własna wyobraźnia.
Wyplątuje się z kołdry i ucieka z łóżka, jakby te zjawy wciąż czyhały w jego pościeli. Wdrapuje się na parapet i przez długą chwilę powtarza w myślach tabliczkę mnożenia, żeby czymkolwiek zająć umysł i nie pozwolić na powrót tamtych koszmarów. Gdy udaje mu się odzyskać spokojny oddech, patrzy na swój zegarek z fosforyzującymi wskazówkami. Pierwsza w nocy. Do rana strasznie daleko, a do tego przeklętego łóżka na pewno nie wróci.
Jego oczy przyzwyczajają się do ciemności i może dostrzec zarysy pokoju. Niall leży na wznak i chrapie, poświstując przez zęby na każdym wydechu. Już zdążył skopać prześcieradło, które dramatycznie zwisa u jego stóp, pogniecione tak bardzo, że Molly na pewno załamie ręce, kiedy przyjdzie po brudy do prania. Jak ty to, do cholery, robisz?, powie. Gdzie ty to wkładasz, że wychodzi w takim stanie?
Joel śpi zwinięty jak embrion, przykryty aż po czubek głowy. Gdyby go porwano, nikt by nawet nie zauważył. Oto czym jest - wybrzuszeniem pod polarowym kocem. Nierównością, na którą nieuważny obserwator nawet nie zwróci uwagi.
Z parapetu najbliżej do łóżka Harry'ego, który śpi tuż pod oknem, na boku i z ramieniem pod głową. Na połowę twarzy pada mu światło księżyca, druga tonie w mroku i stapia się kolorem z tą podwiniętą ręką i z poduszką. Pajęcze cienie jego rzęs drżą na oświetlonym policzku. Z rozchylonymi w sennym uśmiechu ustami wygląda na o wiele młodszego, niż jest.
Louis ostrożnie ześlizguje się z parapetu. Pociąga na próbę za jeden z ciemnych loków, potem potrząsa go za ramię. Musi wypowiedzieć parę razy półgłosem jego imię, by wreszcie się ocknął.
Na widok sylwetki przy swoim łóżku prawie podskakuje.
- Lou? - Głos ma zachrypnięty, oczy nieprzytomne. - Co jest? - Unosi się lekko na łokciu.
Nim chłopiec wydobywa z siebie jakąś odpowiedź (w głowie każda brzmi idiotycznie), Harry przeciera powieki, spogląda na niego już bardziej trzeźwym wzrokiem i pyta: - Znowu?
Kiwa głową.
- Dobra. - Wzdycha - albo ziewa, ten dźwięk ciężko nazwać - i przysuwa się bliżej krawędzi łóżka, machając ręką za siebie w jakimś nieokreślonym geście. Louisowi nie trzeba dwa razy powtarzać. Wskakuje w wąską przestrzeń między ścianą a Harrym i wsuwa się pod kołdrę, przyciągając jej kawałek dla siebie. Natrafia przypadkiem na jego ciepłą stopę i dociera do niego, jak zimne są jego własne.
Przez chwilę oboje się kręcą - te łóżka do największych i najwygodniejszych nie należą - aż w końcu znajdują w miarę wygodne ułożenie.
- Więc - zaczyna wreszcie cicho Harry. - Co tym razem?
- Joel - mruczy w odpowiedzi. - Opowiedział mi to, co jemu opowiadali rodzice.
- Coś strasznego? - upewnia się.
- Weź. - Na samo wspomnienie przechodzi go dreszcz. - Nawet nie pytaj.
- Nie pytam.
Moment zabiera im leżenie w milczeniu obok siebie, podczas gdy stopy Louisa stopniowo się rozgrzewają, a on sam znowu zaczyna czuć się senny.
- Dobra - mamrocze po jakichś dwóch minutach. - Wiesz, co robili ludziom?
- Jakim ludziom? - Oddech Harry'ego muska jego policzek, a oczy, które w ciemnościach nie mają żadnego koloru, wpatrują się w niego z uwagą.
I słowa wypływają z jego ust, porwane i bezładne. Próbuje ubrać każdy straszny obraz w coś tak ulotnego jak litery i, o dziwo, udaje mu się. Może nie umie oddać w pełni tego wszystkiego - ale gdy kolejne zdania formują się na jego języku, czuje dziwną ulgę. Mówi, mówi i mówi, aż powietrze robi się ciężkie od tego mówienia, a pokój wypełnia się jego koszmarami. A Harry słucha i je łapie, zbiera jeden po drugim, nie przerywa, nie wtrąca nic od siebie - tylko cierpliwie odbiera od niego wszystkie te ciężkie słowa. I gdy Louis kończy, gdy milknie, trochę zakłopotany swoim słowotokiem - zdaje sobie sprawę, że nękające go postacie zniknęły. Rozpłynęły się w powietrzu.
- No - niezręcznie podsumowuje swoją wypowiedź. - To... tyle.
- Uda ci się teraz zasnąć?
Już otwiera usta żeby powiedzieć, że nie ma zamiaru zasypiać, że nie chce powtórki z rozrywki, że najwyżej poleży tu sobie parę godzin, tak jak to nieraz bywało, gdy budził się nad ranem i znajdował schronienie w tym łóżku, gdy bał się wrócić do swojego po jednym z tak często nawiedzających go koszmarów - ale nim to mówi, Harry obejmuje go ramieniem, a przestrzeń między nimi maleje do zera. Ciepło tego gestu na chwilę odbiera mu oddech i zapomina, co właściwie chciał powiedzieć. Więc tylko powoli wciąga powietrze i równie powoli je wypuszcza, z nosem w bawełnianej koszulce, która chwilowo zabiera mu dostęp do tlenu i wymusza na nim wdychanie zapachu tego miękkiego materiału. Ale nie protestuje. Nie dlatego, że nie ma już siły, bo przecież ma mnóstwo siły, ma wystarczająco dużo siły, żeby wyjaśnić, jakie to niezręczne ułożenie i jak mu przez to teraz strasznie niewygodnie, i że w zasadzie mógłby nawet wrócić do swojego łóżka, bo ostatecznie nie jest dzieckiem, ma jedenaście lat (i dwa miesiące, nie zapominajmy o dwóch miesiącach), chodziłby już do Hogwartu, gdyby jakiś idiota nie zapomniał wysłać mu listu i... Ma powiedzieć to wszystko i dużo więcej, ma szturchnąć przyjaciela pod żebra, bo jego serce bije o wiele za głośno, a jego ręka jest za ciepła, a już poza tym wszystkim Louis wciąż pozostaje na granicy uduszenia się - to nie jest fajny sposób na śmierć, dochodzi do wniosku.
Ma powiedzieć. Ale nie mówi, bo oczy jakoś tak same mu się zamykają i nie umie ich otworzyć ani powstrzymać tego, jak strasznie senny jest. Nie mówi, bo stukot przy jego uchu brzmi już jak jego własny puls, a dłoń na plecach tak się z nimi stapia, że przestaje ją czuć. Nie mówi, bo nim któraś z tych poplątanych myśli zdąży dotrzeć do jego języka i ułożyć się w protest, zasypia.
Tej nocy nie śni mu się już nic.

______________________________________________________

* Pasjans - po angielsku solitaire albo patience. Solitary to samotnik, drugie słowo chyba jest oczywiste.

Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o "Mistrza i Małgorzatę".

Piosenka: Korn - Narcissistic Cannibal 
(bo ma jeden z najciekawszych tytułów ever) 
(ta wersja podoba mi się bardziej, jest delikatniejsza) 

sobota, 12 września 2015

Rozdział I. Your eyes dilate.



the sounds of silence often soothe
shapes and colors shift with mood
pupils widen and change their hue



ILE OCZU MA OTCHŁAŃ, CZYLI MAŁY BREAKING NEWS DLA FANÓW “BOHATERA”


- Horror! Horror!* - zakrzyknął Kurtz, gdy go zapytano o ulubiony gatunek fantastyki (puszczam tu do was oko, drodzy znawcy prozy Josepha Conrada - nie bądźcie zawsze zbyt poważni). I rzeczywiście, coś jest w tym… zjawisku - bo chyba tak mogę nazwać horror, zjawiskiem właśnie - co przyciąga do niego wielu czytelników od dawna. Najbogatszym pisarzem świata jest King, który, choć zarzeka się, że nie pisze wyłącznie horrorów, niewątpliwie zasługuje na miano króla tego gatunku. Wątpię, żeby ktokolwiek śmiał z tym polemizować - to po prostu fakt. A pisarzowi pozostaje tylko przyjąć tę etykietkę i nosić ją z równą pokorą jak dwa miliardy dolarów na koncie.

Lubicie horrory, co? Te urocze (lub niekoniecznie) dreszczyki, niespokojne noce (pod kołdrą z latarką), obgryzione do krwi paznokcie podczas co dramatyczniejszych chwil akcji i nieskończone serie zawałów, gdy ktoś w oddali trzaśnie drzwiami. Te wspaniałe obrazy zjaw spod łóżka i krwiożerczych potworów z opuszczonych domów, duchów, zombie, wampirów i psychopatów, i tego wszystkiego, co siedzi w głowach ludzi, którzy to wymyślają. Te cudowne momenty, gdy tuż po przerażającej ucieczce, walce czy innym traumatycznym wydarzeniu możemy zwyczajnie wrócić do rzeczywistości i stwierdzić, jak rozkosznie monotonne i bezpieczne jest nasze życie.
To dlatego je kochacie, wiem. Dlatego kupujecie kolejny i dlatego kolejny raz połykacie strach z kolejnych i kolejnych stron. Dlatego, że wtedy możecie go zostawić za sobą - zamknąć własne lęki pod okładką i o nich zapomnieć.

Dość tych dygresji, bo BREAKING NEWS NIE MOŻE CZEKAĆ - wybaczcie, aż sam się podekscytowałem.
Och, ach.
Na rynku wydawniczym kilka lat temu pojawiło się nowe nazwisko, nazwisko, które co bystrzejsi już wtedy, na ślepo obstawiali jako zapowiadające się na jedno z wybitniejszych w książkowym świecie. I mogą teraz ze sporą satysfakcją stwierdzić, że się nie pomylili.
Nazwisko, o którym mowa - które właściwie nie jest nazwiskiem, a wyglądającym na dość przypadkowy pseudonimem - to oczywiście nie kto inny, jak H. E. Roe (powiedzcie, czyż to nie brzmi dziwnie?). Młody, jak można przypuszczać i piekielnie utalentowany - czego przypuszczać nie trzeba, bo to widać, że tak to ujmę, gołym okiem - twórca zadebiutował w 2008 roku powieścią “Łapacz koszmarów”, która w zaskakująco karkołomnym tempie wspięła się na wiele poważnych list bestsellerów. Pamiętając jednak o fakcie, że większość bestsellerów to tak naprawdę dzieła przeciętne - ba, nawet rażąco słabe, w tym momencie piję do najbardziej klasycznego przypadku ostatnich lat i wszyscy dobrze wiemy, jaką trylogię mam na myśli - osobiście poświęciłem się dla dobra mojej kochanej redakcji oraz dla rzetelności informacji, których wam udzielam - i zdobyłem na przeczytanie “Łapacza”. I, no cóż. H. E. Roe - przez fanów (a zwłaszcza fanki) nazywany Hero, Herosem, synem Kinga (choć domniemany ojciec mógłby stanowczo zaprotestować, bo synów już ma dwóch - i to obydwóch pisarzy) lub (fanfary) Władcą Demonów - ma w moim pokoju ołtarzyk. Wiecie, kwiaty, świece zapachowe, zdjęcie w różowych ramkach, te sprawy.
Oczywiście wychodzę z założenia, że moi kochani czytelnicy (powiało lizusostwem, tak) mają coś takiego jak poczucie humoru, ale przypuśćmy, że jednak znajdzie się chociaż jeden pozbawiony tego zmysłu. Ze względu na tego jednego dodam, że to poprzednie to był żart. Nie mam jego zdjęcia. Nikt nie ma, tak dla ścisłości. Jakimś cudem temu człowiekowi udało się napisać sześć książek, więcej: sześć BARDZO DOBRYCH książek (z fenomenalnym “Bezruchem” na czele), zdobyć całkiem niezłą popularność w oszałamiającej liczbie krajów i odnieść sukces, o jakim jego młodzi koledzy po fachu mogliby sobie pomarzyć - czyli, krótko mówiąc, udało mu się wspiąć na szczyt… i jednocześnie pozostać anonimowym. Bo czymże jest to przybrane nazwisko? Nie nakierowuje nas w żaden sposób na jego trop, choć - naprawdę - wciąż próbujemy rozwikłać jego tożsamość. Ale, no cóż. To trochę beznadziejna sprawa, godna Herkulesa Poirot albo przynajmniej panny Marple, a nie nas, skromnych dziennikarzy. Co o nim wiemy na podstawie jego powieści? Nic. Co wiemy od niego samego? Nic. A wydawnictwo Allen & Unwin - jedyne, które z autorem ma bezpośredni kontakt - uparcie nabiera wody w usta, milcząco przyzwalając na to, by twarz Herosa pozostała w bezpiecznym cieniu. Oczywiście, o wywiadach czy podpisywaniu książek nie ma z jego strony mowy, co - należy wspomnieć - odbiera mu szanse na całkiem spore zwiększenie zarobków. Ale ten najwyraźniej wcale się tym nie przejmuje. On po prostu pisze.
I swoim osobliwym stylem, który niektórzy próbują porównywać do Zafóna, ujmuje naprawdę tysiące osób na całym świecie - ba, mógłbym nawet zaryzykować miliony, ale wolę nie przegiąć w żadną stronę. A czym ujmuje? Trudno jednoznacznie określić. Coś oryginalnego jest w pewnej subtelnej, niemal delikatnej poetyckości jego opisów - przy jednoczesnym bezlitosnym okrucieństwie scen, które opisuje. Hero tworzy demony, a potem się nad nimi znęca - ale znęca tak pięknie, że nietrudno popaść w uwielbienie. Ja popadłem, reszta redakcji mi świadkiem.

Jak zwykle odszedłem od meritum… nie, ja nawet jeszcze do niego nie doszedłem. Daję sobie teraz mentalnego plaskacza i już mówię, z czym właściwie do was przychodzę. Z wielkich liter, gdyby komuś miało to umknąć w tym artykule, który przecież miał być krótki: NOWA POWIEŚĆ POWSTAJE! Tak, dobrze przeczytaliście. Po prawie rocznej przerwie Władca Demonów do nas wraca w pełnej okazałości… dobra, może trochę się rozpędzam. Ale to jest istota mojej przydługiej wypowiedzi. Prace nad kolejnym dziełem trwają w najlepsze, o czym pisarz łaskawie poinformował swoje otoczenie, a ono podzieliło się tym faktem z wydawnictwem.

Premiera powieści “Oczy otchłani” została zapowiedziana na wiosnę przyszłego roku.
Ja już umieram z niecierpliwości, a wy?
                                                                                                  N.H.


- Proszę przestać mi się wgapiać w gazetę.
Głos o srebrzystej barwie i delikatnie poirytowanym tonie posypał mu się nad uchem jak garść tłuczonego szkła, wpadł za kołnierz i wbił w kark.
Drgnął lekko - z zaskoczenia, nie ze strachu - i trochę za szybko podniósł głowę, tak, że jeszcze zdążył złowić spojrzenie pełne politowania. To było takie leniwie znudzone politowanie, przelewające się przez ciemne tęczówki tylko w takiej ilości, by nie zniszczyć makijażu. Miał awersję do takich spojrzeń. Wolałby już zwykłą złość, taką, którą potrafił rozbroić celnym uderzeniem uśmiechu. Ale przeciw takiej niechęci jak ta nie miał broni i to go zawsze wytrącało z równowagi.
A tę zbyt długo budował, by dawać jej się tak łatwo burzyć.
- Przepraszam - powiedział spokojnie, odsuwając się jeszcze o parę centymetrów, tak na wszelki wypadek. - Wciągnął mnie ten artykuł.
- Widzę. - Właścicielka gazety zwinęła ją ostentacyjnie i ścisnęła mocno w upierścienionych palcach, trochę jakby istniała opcja, że chłopak wydrze jej ten skarb z rąk i zwieje na najbliższym przystanku. - Nie uwierzy pan, ale to nie jedyny egzemplarz na świecie. Można sobie kupić. W kiosku.
- Naprawdę? - Poczuł drgnięcie w kąciku ust. - Niesamowite.
- Tak. - Odwróciła głowę i straciła zainteresowanie nim już na dobre. Nie żeby go to smuciło czy coś.
Gdyby potrzebował uwagi, zapewniłby ją sobie dawno. Wystarczyłoby przyjąć jedno z tych częstych zaproszeń, ubrać sensowny strój, posłuchać trochę głupiego pierdolenia, pouśmiechać się, podpisać podsunięte egzemplarze książek, dać się sfotografować. To przecież byłoby proste. Banalne.

Ale on nigdy nie lubił banalnych rzeczy.

Dotarł.
Przeciskając się między ludźmi i posyłając co jakiś czas szybkie przeprosiny komuś popchniętemu jego łokciem albo torbą, zdołał jakoś opuścić zatłoczone metro. Potem całą uwagę skupił na tym, żeby pójść we właściwą stronę i nie zgubić siebie albo swoich rzeczy na Baker Street, którą przemierzał przecież pierwszy raz w życiu. Ale już po kilkunastu krokach poczuł się trochę mniej zagubiony, więc wyluzował i pozwolił swoim oczom chłonąć obrazy dookoła, wpisywać je w pamięć i zostawiać na później. Często to robił, nawet bezwiednie - pożerał świat wzrokiem, wydzierał z niego najlepsze kęsy i brał ze sobą, upychając je w umysł. Potem zwykle wypadały podczas pisania - wysypywały się mu na ręce jak paprochy z wywróconej na lewą stronę torby i dawały zamieniać na zdania, akapity i rozdziały. Mózg pisarza musi być pojemny, żeby nie uronić tych drobiazgów - barwy światła, kształtu cienia, brzmienia głosów, tego, jakie w dotyku są przedmioty. Detale są na wagę złota.

Gdzieś tam, całkiem niedaleko, było muzeum Sherlocka Holmesa. A jemu świadomość, po jakiej ulicy idzie, sprawiała swoistą przyjemność, gdy mógł powiązać to miejsce ze sprawą, którą miał do załatwienia. Sprawa nie była ani zabawna, ani błaha. Prawdę mówiąc była śmiertelnie poważna i cholernie ważna. Ale fakt, że właśnie  t u  miał się spotkać z detektywem - może i żadnym tam Holmesem, ale przynajmniej człowiekiem kompetentnym i dobrym w swoim fachu - fakt ten nieco poprawiał mu humor. Lubił takie zbiegi - okoliczności, miejsc czy nazwisk. Były inspirujące.
Powrócił mimowolnie myślami do dziewczyny w metrze. Dziecko kwiat w wersji współczesnej - koszulka Nirvany, włosy do pasa, płócienna torba z jakimś promującym ekologiczne życie hasłem. Miała więcej pierścionków niż on tatuaży, czytała dział kulturalny w średnio popularnym czasopiśmie i trochę mu wyglądała na taką, co to bardziej przejmuje się losem zagrożonego wyginięciem pływacza (Eschrichtius robustus) z zachodniej części Atlantyku niż własnym bliźnim gatunku Homo sapiens - skądinąd niezagrożonego, ale to nie ma nic do rzeczy.
Uśmiechnął się na wspomnienie lekceważenia na jej twarzy - ładnej twarzy, która mogłaby być taka sympatyczna przy odrobinie chęci.
Skłamał. Artykuł wcale go nie wciągnął, właściwie to tylko przeleciał przez niego pobieżnie wzrokiem, wyłapując najistotniejsze sformułowania. Ale mógł się założyć - no, może nie o głowę, ale o sporą garść włosów - że zaraz po powrocie znajdzie stronę z takiego samego czasopisma na swojej lodówce, gdzie ręka Nialla przypięła ją z pewnością za pomocą magnesów i kolorowym flamastrem obrysowała tekst wianuszkiem wykrzykników. Zawsze to robił z każdym swoim artykułem, no, chyba że akurat miał fazę na obklejanie metalowych drzwi rysunkami (które były tak samo koślawe od przedszkola) i nie było gdzie wcisnąć kolejnej kartki. Wówczas znajdował dla gazetowej stronicy inne kreatywne miejsce - na przykład w pudełku płatków albo na telewizorze. Byle nikt nie przeoczył jego najnowszego dzieła, napchanego mniej lub bardziej wyrafinowanymi żartami, za które niektórzy czytelnicy go uwielbiali, a inni uważali za człowieka, który, jak to się mówi, nie ma wszystkich w domu (co, szczerze mówiąc, było prawdą - i to nie tylko w przenośni). Od zawsze dzielili się na te dwa skrajne obozy, jakby nie mogli stanąć gdzieś pośrodku.
Pierwszych Niall nazywał swoimi słoneczkami (inne słodkie epitety też się zdarzały), drugich zdawał się nie zauważać. Jego spojrzenie z reguły zawężało się do tych części świata, które chciał widzieć. Nie tylko tych jasnych, skądże. Ale tych, z których mógł wyciągnąć cokolwiek kreatywnego. Pozostałe, nieproduktywne, jak niechęć skierowaną ku niemu - świadomie czy nieświadomie wyrzucał z głowy. I trzeba przyznać, że to podejście bardzo ułatwiało mu życie.

Może z tą od pierścionków i lekceważących oczu też tak było. Może za bardzo skupiała się na tym, jak ograniczony, nieczuły, ślepy na sztukę i problemy wielorybów jest świat, by wziąć pod uwagę ewentualność, że patrzy na kogoś, o kim czyta.
Czyż to nie było piękne i idiotyczne zarazem, ta przewaga, jaką miał? Ta siła, ta kompletnie bezużyteczna siła - ta możliwość powiedzenia jej w śliczną twarz: Wybacz, lubię czytać o sobie, bo jestem Władcą Demonów… i ta pewność, że wyśmiałaby go - tak samo jak każdy absolutnie człowiek na Ziemi, wyłączając jedynie Nialla i paru zaufanych ludzi od Allena & Unwina.
I kto tu był ograniczony?
Zupełnie, jakby autor horrorów musiał wyglądać jak jakieś monstrum. Mieć koniecznie zakrzywiony nos i posępny uśmiech, cylinder, którym zahaczałby o drzwi przy wchodzeniu, pelerynę Batmana i oczy… O, jakie oczy powinien mieć? Może takie jak Woland, jedno czarne i puste, drugie z błyskiem złotej iskierki - oczy, których spojrzenie byłoby obietnicą piekła i raju jednocześnie.
Coś w tym rodzaju.
Bo, naturalnie, zwykłe zielone - zbyt spokojne, zbyt poważne i za mało diabelskie - z miejsca skreślają człowieka, a kolorowa koszula to już w ogóle zbrodnia. Nie można pisać HORRORÓW w KOLOROWEJ koszuli. To prawie nieprzyzwoite.

- Why’s it have to be this way, be this way? - zanucił upiorny głos Layne'a Staleya z kieszeni jakiegoś nastolatka, wychodzącego z London Beatles Store. Dobre pytanie, Staley. Dlaczego? Przez jakieś pokręcone stereotypy? Kto w ogóle tworzy stereotypy na temat pisarzy?
Harry zorientował się, że musi tylko przejść na drugą stronę i znajdzie się praktycznie u celu. Maleńka herbaciarnia ze zniszczonym szyldem wykwitła przed jego oczami, upchana po brzegi ludźmi. No cóż, godzina była popołudniowa, a - jeśli wierzyć zapewnieniom Zayna - herbatę serwowali tam całkiem znośną. Nie lubił tłumów, ale podobno w tłoku trudniej być podsłuchanym - to usłyszał zaraz po argumencie z herbatą, gdy umawiali się na to spotkanie. Za bardzo mu na tym zależało, zbyt wielkie nadzieje w tym pokładał, by upierać się przy innej opcji. A herbaciarnia nie była złym miejscem; nawet wydawała się całkiem sympatyczna z tymi małymi stolikami, z sufitem obwieszonym papierowymi lampionami w różnych odcieniach żółci i czerwieni, z huczącym morzem rozmów, ze słodkim, lepkim zapachem w powietrzu - przypominała trochę słoik pełen grzechoczących cukierków.
Przebiegł wzrokiem po głowach - nachylonych ku sobie, poopieranych na dłoniach i schowanych za arkusze gazet, tonących w zamyśleniu i rozgadanych, jasnych, ciemnych, łysych, męskich, damskich, odkrytych i przykrytych - aż wyłowił jedną, ściśle określoną. Tkwiła samotnie pod jednym z wielkich okien, przez które przeświecało zakurzone światło i zawisało nad ciemną sylwetką jak reflektor teatralny.
Po raz kolejny rozpoczął żmudną wędrówkę między ludźmi, tym razem jednak nie tracąc czasu na przepraszanie i spoglądanie na boki. Spojrzenie zawiesił na szkarłatnej róży na kapeluszu i nie oderwał go ani na moment, dopóki nie dotarł do kanciastego krzesła, które chwilowo zajmowała skórzana aktówka. Położył dłonie na oparciu i po prostu stanął w milczeniu.
Leciutko przechylony w lewo (tak w stylu Humphreya Bogarta) kapelusz nieznacznie ocieniał mu twarz - świetny efekt, pewnie zamierzony - chowając w trójkąt cienia czoło i jedno oko. Drugie, zmrużone, patrzyło w przestrzeń - dopiero po chwili bardzo wolno jego spojrzenie się wyostrzyło, napełniło treścią i kolorem, który błysnął pod wywiniętymi rzęsami jak ciemna żywica na świeżym nacięciu w korze. Jedna z rąk zsunęła się z filiżanki, którą do tej pory oplatała palcami tak delikatnie, jakby mocniejszy chwyt mógł się zagłębić w kremowej porcelanie i zostawić na niej ślady. Mężczyzna sięgnął do aktówki i równie ostrożnym gestem zdjął ją z krzesła, niedbałym skinięciem oferując mu miejsce.
Ta tkliwość do przedmiotów była w jakiś dziwny sposób niepokojąca.
- Wybacz, że nic dla ciebie nie zamówiłem. - Jego dłoń wróciła do obejmowania naczynia, podczas gdy druga rozsunęła zamek teczki i czegoś w niej po omacku, bez pośpiechu szukała. - Bałem się, że wystygnie.
- Nie szkodzi. I tak nie mam nastroju. - Oparł torbę o kolano, a łokcie o stolik; siedząc wygodniej mu się obserwowało twarz rozmówcy, ale to wcale nie ułatwiało odczytania z niej czegokolwiek poza tym, co Zayn chciał, by było odczytane. Nieodgadniony wyraz rozlewał się po jego rysach jak gęsty woal, odsłaniający tylko czasem jakieś uczucie, jasne i wyraźne, rzucone od niechcenia na scenę - Bóg jeden wie, ile prawdy - i czy w ogóle - było w tych przebłyskach. W tej chwili na wierzch wypłynęło rozbawienie, podparte przelotnym błyskiem w oczach i równie szybkim śmiechem, który poruszył cieniem na jego twarzy i zakołysał różą. Wielki purpurowy pąk o ledwie rozchylonych płatkach został elegancko przypięty do satynowej wstążki otaczającej główkę kapelusza i tkwił tam, wtulony czerwienią w czerń.
O ile kawiarnia była warunkiem Malika, o tyle róży zażądał Harry.
Taki układ.
- Nie masz nastroju na herbatę - powtórzył, gdy uznał, że czas uśmiechu dobiegł końca i znów naciągnął tę kotarę tajemniczości na twarz. - Nietypowe stwierdzenie jak na Anglika, panie Styles.
- Będziemy rozmawiać o herbacie? - upewnił się tak uprzejmie, jak tylko potrafił, by nie być niegrzecznym, nie zgubić całkiem ironii tego zdania i nie ujawnić swojego napięcia. Nie był dobry w takie słowne sztuczki i nie do końca mu się udało. Znaczy… był mistrzem słów. Ale pisanych. Z mówieniem było troszkę ciężej.
Dlatego kolejny uśmiech rozmówcy wcale go nie zdziwił.
- To od ciebie zależy, o czym będziemy mówić. Twój czas, twoje pieniądze, twój wybór. - Wyjął kieszonkowy zegarek - do cholery, ten facet w dwudziestym pierwszym wieku miał zegarek z dewizką. Złoty i rzeźbiony tak misternie, że prawdopodobnie kosztował fortunę.
Należało odebrać to jako dobry znak. Skoro mógł sobie pozwolić na takie rzeczy, to znaczyło też, że ludzie musieli mu nieźle płacić za usługi, jakie świadczył. A to z kolei świadczyło o tym, że nie był kompletnym amatorem.
Dowiódł zresztą tego osiem lat temu. Choć teraz Harry niewielu rzeczy żałował bardziej niż tego, że wtedy poprosił go o pomoc.
- Więc… wolałbym porozmawiać na temat. - Postawił wyraźną kropkę, a jednak Zayn uniósł brwi, jakby oczekiwał dalszego ciągu. - Nie pytaj: jaki temat. Zasadniczy.
- Czyli…
- Jest tylko jeden. Dobrze wiesz.
- Czyli… - kontynuował spokojnie, reagując na rosnące zdenerwowanie Harry'ego trzecim, jeszcze bardziej oszczędnym uśmieszkiem. - …czyli możesz już zadawać pytania.
- A to nie ty powinieneś pytać?
- Kolejność nie ma tu żadnego znaczenia - poinformował charakterystycznym dla siebie nieco sennym tonem, tonem nudzisz mnie, słyszysz?. Ale jego ciemne palce już trzymały jakiś notes i kreśliły między liniami szlaczek drobnych liter. Znieruchomiały, gdy zapadło milczenie. - No? Masz jakieś pytania?
- Właściwie to… - Nie odrywając czujnego spojrzenia od mężczyzny, odnalazł w torbie portfel i go otworzył. - Właściwie to tak.
- Więc?
- Powiedz mi… - Z pewnym trudem wysunął spomiędzy wszystkich szpargałów, paragonów, wizytówek i kart skrawek dawnego życia. - Czy łatwiej jest odtworzyć obecny wygląd osoby - no wiesz, do poszukiwań - ze starszego, ale w miarę wyraźnego zdjęcia? Czy z nowszego, ale amatorskiego i słabej jakości? Albo z obu? To się w ogóle da zrobić?
- Dużo rzeczy się da, jeśli się trochę pokombinuje. - Zayn odłożył notes i spojrzał na niego uważnie, splatając dłonie przed sobą. - Im więcej zdjęć, tym generalnie łatwiej odtworzyć obraz osoby. Ale wiadomo, że im bardziej aktualne, tym…
- Aktualnego nie mam. - Spojrzał na prostokącik papieru - szczerze mówiąc, też nie było zbyt wyraźne, pogniecione, trzymane tyle razy i tyle razy oglądane, opalcowane. Ciężko się było domyślić, że zostało wydrukowane na lśniącym papierze. - Gdybym miał aktualne… - urwał na moment, zasępił się.
Wtedy nie musiałbym szukać.


a child sings an unclaimed tune
innocence spins cold cocoon
grow to see the pain too soon

why’s it have to be this way
be this way


23 sierpnia 1998

Wyglądam jak gówno.
Małe, szpiczaste gówno z uciekającym wzrokiem, nosem świecącym się jak psu nie powiem co i grzywką, która się kompletnie nie układa. Nie jest źle. Jest koszmarnie. Jak w horrorze. Uwaga, przed państwem najnowsza produkcja kina grozy: (dam dam, dam dam, dam dam, muzyka jak ze “Szczęk”) uwaga, uwaga, widownia wstrzymuje oddechy… Jest! Zdjęcie legitymacyjne pana Tomlinsona! Tylko dla widzów o mocnych nerwach! No, ostrzegałem. Dzieci zasłaniają oczy, dorośli rzygają, Harry Styles zwija się ze śmiechu na podłodze.
Żałosne.
Mam ochotę zasmarować je czarnym markerem. Albo spuścić w kiblu. Ewentualnie wrzucić Niallowi do owsianki. Nie jest dużo smaczniejsza od papieru na mleku, a on łyka takie kęsy, że nie zauważyłby różnicy. Wcale nie potrzebuję iść do tej szkoły. Jak dla mnie mogę zostać w domu na następny rok. I do końca życia.
Harry się prawie dusi, mały sukinsyn. Oczywiście sam wyszedł równie zajebiście jak zawsze, chociaż widział moje miny zza pleców fotografa.
Nienawidzę fotogenicznych ludzi.


- Wiem, że wyglądam jak gówno - oznajmia gniewnie i gromi go wzrokiem, rozciągniętego beztrosko na matowych i wytartych do szarości deskach podłogi - on, dla kontrastu, siedzący jak człowiek na krześle i patrzący na tego idiotę z góry. A co. Ktoś musi być tym dojrzałym, nawet jeśli teoretycznie jest młodszy od Harry'ego - o te dziesięć czy ile tam miesięcy. Wiek to tylko liczba, nie? - Nie musisz dodatkowo mnie dobijać.
A jemu zaczynają już lecieć łzy, które ściera nieuważnie z zaczerwienionych oczu. I dalej się turla jak nienormalny. No boki zrywać.
- Co cię tak bawi, debilu? - Zsuwa zdjęcie ze stołu, bierze je w dwa palce jak coś obrzydliwego i wpycha w najbardziej przepełnioną szufladę swojego biurka, gdzie papierowy prostokącik błyskawicznie pogrąża się w śmieciach, pobazgranych szczątkach zeszytów, jasnych strużynach z ołówka i podziurawionych kapslach z oranżady.
- Nie wyglądasz… jak gówno - udaje się wreszcie wykrztusić Harry'emu przez śmiech. Siada na podłodze i patrzy na niego przez chwilę, przekrzywiając głowę. - Wyglądasz jak jeż. Jak mały, wkurzony jeżyk. - Wstrząsa nim kolejny wybuch, tak jakby to w ogóle było zabawne.
- Spadaj! - Kopie go prawie machinalnie i natychmiast ma tego pożałować. Harry na ogół nie grzeszy oszałamiającym refleksem, ale tym razem jakoś nadspodziewanie zręcznie udaje mu się pociągnąć go za nogawkę i sprawić, że wykłada się jak długi obok niego. - Ej - mówi bez tchu, zastygając na chwilę w bezruchu. - Chyba złamałem kręgosłup czy coś.
- Serio? - To naiwne dziecko momentalnie nachyla się ku niemu z zaniepokojoną miną.
- Nie. - Szybko wczepia się w jego koszulkę i bez trudu wdrapuje się mu na brzuch, korzystając z okazji. - Głąbie.
- To nie fair mnie straszyć.
- To nie fair mnie przewracać.
- Sam zacząłeś!
- I co?
Szarpią się i tarzają w najlepsze, a żaden nie umie zatriumfować - Harry jest trochę silniejszy, za to Louis nadrabia zwinnością. Nim opadają z sił, kątem oka dostrzega Nialla, który siedzi po turecku na łóżku jak blond Budda, idealnie nieruchomy z wyjątkiem oczu - biegających ciekawie po kłębiącym się na podłodze chaosie ich rąk, nóg, kolorowych ubrań, trampek, skarpetek i włosów. Wygląda na wciągniętego bójką, buzię ma elegancko rozdziawioną i w zasadzie brakuje mu tylko popcornu.
- Zaraz połkniesz muchę, blondie - wyrywa mu się kąśliwie, nim haniebnie przegrywa walkę, przygwożdżony do ziemi kolanem i przytrzymany za nadgarstki. - Uch, dobra, dobra, poddaję się. Złaź ze mnie.
- Jej! - wydaje piskliwy okrzyk, nim wstaje i, szlachetnie jak cholera, podaje mu rękę. - Co wygrałem?
- Moje zdjęcie. - Honorowo jak cholera ją ignoruje i wstaje sam. - Zaraz ci zapakuję.
- Przyda mi się na biologię. - Schyla głowę i unika ciosu - pięść prześlizguje się mu po włosach i trafia w próżnię. - Spokojnie, wystarczy tych czułości - mówi miękko i takim samym gestem wyciąga rękę do jego grzywki, napotykając identyczny unik. - Jeżyku.
- Jesteście taaaacy uroczy - oznajmia nagle Niall.
Jak na komendę na niego patrzą.
- My? - pytają unisono.
- Jak lustrzane odbicia - śmieje się.
Odwracają się do siebie - równocześnie - i jednakowo się krzywią.
- W życiu - mówią zgodnie, wzmagając jego chichot. - Wydaje ci się.

______________________________________________________

* Przedśmiertny okrzyk Kurtza z "Jądra ciemności" Conrada z reguły jest tłumaczony jako Zgroza! Zgroza! lub Ohyda! Ohyda!, jednak w oryginale ("Heart of Darkness") brzmi on rzeczywiście The horror! The horror!
Taki tam żarcik słowny, który śmieszy tylko mnie i Nialla.

Istotna informacja dla ludzi, którzy lubią przeliczać różne rzeczy: nie chcę wybiegać z akcją w przyszłość, a wiek bohaterów gra dość istotną rolę, dlatego na potrzeby tego opowiadania Harry, Louis i Niall urodzili się w 1987 roku.

(bo czymże byłyby jeżyki bez żab)

sobota, 5 września 2015

Prolog. Amaranth.



reaching
 searching
   for
     something
       untouched

         hearing
       voices
     of
   the
 never-fading
calling


Krew, gdy zasycha, zdaje się jeszcze cięższa.
Otarcie świeżej zakrawa niemalże o czułość; jest delikatnym zaprzeczeniem, że ranę zadała ta sama ręka. Jest jak nieme przeprosiny, jak zapewnienie: nie chciałem, jak wyrzut sumienia, którego nie da się wyrazić słowami.
Zaschnięta krew jest jak niedbałość, jak lekceważenie.
Jak brak uwagi.

Dotyka językiem dolnej wargi, zwilża ją tak długo, aż ciężki, suchy i szorstki skrzep znów jest świeży - stacza się powoli w otwarte usta i wypala w nich słodki, metaliczno-znienawidzony smak. Pozwala, by ta trucizna utonęła w jego gardle, zalała żal - ten, który nigdy nie zasycha i nigdy się nie goi.
A potem unosi rękę i zatrzymuje dwa palce na wilgotnym śladzie między kącikiem ust a wybrzuszeniem na ich środku. Trochę puchnie. Nie jest aż tak źle.
Zawsze mogło być gorzej, te cztery słowa ma zakodowane w mózgu. Zawsze mogło być gorzej. Po prostu gorzej.

Otwiera oczy, z trudem zmuszając ołowiane powieki do uniesienia się i pozostania choć przez chwilę w tym stanie. Czeka na piękny moment - ten, który następuje po każdej złej nocy. Zawsze czeka, choć to cholernie głupie, dobre może dla romantyków, a on się za takiego przecież nie uważa.
Ale jedną z nielicznych chwil, na które naprawdę warto czekać, jest właśnie ta, szara jeszcze i senna, gdy zaczyna wypełniać się światłem.

Wschodzące słońce ma kolor dobrze natlenionej krwi, gdy tak rozchlapuje się w smugach na białej ścianie naprzeciwko okna i tworzy jedyny w swoim rodzaju obraz. Każdy sprzęt, każdy mebel daje się powlec płachtą promieni i zastygnąć w niej na tak długo, aż powędruje wyżej i przemieni się z czerwieni w złoto.
Nim świt przepoczwarzy się do końca w poranek, nim do końca rozwinie zaczątki skrzydeł - na oczy chłopaka pada cień. Długi, ciemny, pająkowaty cień sylwetki o zawieszonych luźno po obu stronach rękach.
Bezbronnych rękach, które przecież za nic nie zrobiłyby mu krzywdy.

Z powrotem zamyka oczy i o tym, że mężczyzna przykucnął, dowiaduje się już z dźwięków - trzasku w kolanach, lekkiego jęku (młodość już nie ta, Terry), wolnego oddechu; z uczucia, że coś powoli zaciska się w jego żołądku i z palącego bólu w gardle, gdy dociera do niego ta fala pomieszanego ciepła, dobrych perfum o świetnie wyważonych zapachach i drogiej nikotyny.
Przez trzy sekundy nie dzieje się nic.
Potem czuje dłonie - duże, gładkie, ciepłe - pełznące od jego podbródka, po policzkach, delikatnie dotykające powiek - jakby wędrujące od ujścia wyschłych łez aż do ich źródeł.
Chwilę tak trwają, zakrywając mu prawie całą twarz w tym dziwnym geście - a potem się cofają. Jedna wślizguje pod jego brodę, druga z wahaniem spoczywa na ustach.
Ledwo ich dotyka, ale i tak to boli. To taki śmieszny, śmieszny ból - tak zabawnie mały po tej nocy, tak irytująco słaby jak przejechanie czubkiem szpilki po skórze w porównaniu ze złamaniem kości.
- Nie chciałem - mówi głos, łagodny głos, który go pożera i za chwilę wypluwa z powrotem. Głos jak otchłań bez dna. - Przepraszam.
Przepraszam.
Prze pra szam.
P r z e p r a s z a m.
Przepraszam.
Bawi się tym słowem w głowie, podrzuca je jak żongler płonącą obręcz, zafascynowany jej lotem; rozdziera na cząstki, obraca na języku każdą literę, zdejmuje nacisk z sylab, miesza je ze sobą.

Przepraszam.

Lubi oglądać wschodzące słońce z jednej konkretnej przyczyny - bo widzi jego cierpienie. Widzi, jak kula ognia usiłuje się wznieść, ciężko, niezdarnie, brocząc krwią z wysiłku - ale wreszcie wstaje.
Każdego poranka.
Każdego pieprzonego cholernego strasznego poranka.
Zawsze wstaje i świeci dalej.
I jest obietnicą o wiele trwalszą niż słowa Terry'ego, które są łagodne i spokojne, ostre i wyraźne, zrozumiałe, proste i głębokie - jak otchłań, otchłań, w której nie czai się żaden potwór.
Nic się w nich nie czai. Są cholernie puste.
________________________________________________________

Piosenka: Nightwish - Amaranth
(bo jej tekst był jedną z największych inspiracji do wątku Lou)